wtorek, 11 listopada 2008

Bond, buba i wróżki

Ojoj - no mega długa przerwa.. no jakoś tak wyszło :/
Za to nadrabiam teraz aktywnym weekendem :) Nagrodę dla najbardziej aktywnego uczestnika konkursu dostaje... moja pierwsza ósemka! Ząb, znaczy się, ten mądrości, powiedzmy. Niby wniosek prosty - przyjechałam tu i zmądrzałam, ale o dżizas, jak to masakrycznie boli!! Zaczęło się delikatnie w piątek wieczorem, a w sobotę sajgon... W sumie nie wiedziałam o co chodzi, bo to mój pierwszy ząb. A takie miałyśmy plany!! Ale stwierdziłam, że póki co nałykam się jakichś prochów i będzie. Zresztą jak luknęłam na cennik tutejszych dentystów, to jakoś trochę przestało bolec :/ EKUZ nie obejmuje dentystów, a EURO26 tylko do ok. 300 CHF - to chyba taniej mi wyjdzie samolot do Polski w 2 strony i moja dentystka w Świdnikowie. No więc nafaszerowana dragami wybrałam się z Justyną na Bonda - z tego co czytałam, to w Polsce niezłe kolejki są!! A tu jedynym problemem było znalezienie kina z VO - version original, bo Szwajcarzy, podobnie jak Włosi, Niemcy i Francuzi lubią sobie dubbingowac filmy. No ja niekoniecznie uważam to za dobry pomysł :/, zwłaszcza, że żadnym z tych języków nie władam tak dobrze,żeby filmy oglądac. Ale dbają tu przynajmniej o takie sierotki jak my, i w każdym większym mieście jest przynajmniej jedno kino, gdzie grają bez dubbingu - tylko lecą dwie albo 3 wersje napisów naraz :)
Mnie się Bond podobał, nawet przekonałam się do Craiga, bo w poprzednim filmie jakos tak nei bardzo mi do gustu przypadl. Film jest OK, tylko jakos tak dziwnie dlugawy. Nie to, że akcja slaba - wrecz przeciwnie: ciagle cos sie dzieje, duzo niespodzeiwanych zwrotow. To taka jakas dziwna dlugosc... albo moze nei moglam doczekac sie konca, zeby sobie zapodac żel dla ząbkujących dzieciaczków? Tak głupio w kinie, posród ludzi grzebac sobie paluchem głęboko w buzi, nieprawdaż?
Lozanna wieczorkiem jest śliczna, pięknie podświetlone mosty, katedra.. cudnie :)
A w niedzielę miałyśmy jechac zwiedzac jakies superowe wodospady, ale się okazało, że zamknęli to tydzień temu. Tu rok dzieli się generalnie na dwie pory - od maja do października jest lato i wszsytkie muzea, parki rozrywki, przyrodnicze i inne takie tam są otwarte, oraz od listopada do kwietnia - wyżej wymienione są w 70% pozamykane, gdyż i tak ludzie tam nie chodzą, bo zaczął się sezon narciarski. No więc chyba naprawdę będę musiała przynajmniej spróbowac dwie deski przypiąc...ehhh
Zamiast wodospadow Justyna znalazła jakąś jaskinię. Oczywiście, ja musiałam mega zamieszania narobic, bo nie spałam pół nocy przez tego zęba, i już byłam zdecydowana iśc z samego rana do lekarza, po czym łyknęłam ketonal (to już dla mnie ostatecznośc!) i jakoś stanęłam na nogi :) Wycieczka zaczęła się od małego zonka - trochę techniki i człowiek się gubi: dziewusie z Polski chciały sobie kupic bilety w automacie na dworcu, no i coś żeśmy spieprzyły centralnie, bo nasz bilet -sprawdzony przez panią konduktor- okazał się całkiem do d..niczego:)Ale coś tam po niemiecku nam napisała na nim, i powiedziała, że niby w jedną stronę możemy jechac, ale z powrotem to musimy kupic drugi, bo te co kupiłyśmy to trochę za tanie. No dobra :) W drugim pociągu też się nas babeczka czepiła, ale jakoś żeśmy jej powiedziały, że chciałyśmy dobrze, ale nie wyszło. Wyglądała, jakby już chciała nam karę wlepic, ale poplumkala trochę coś w stylu: "Zeby mi to był ostatni raz!" i dała nam spokój.
Dotarłyśmy do Sion/Zitten - stolicy sąsiedniego kantonu Valais/Wallis. Robią tu dużo dobrych serów :) Pierwsze słowa Justyny w Sion - Boże, jaka dziura! No ale w Szwajcarii wszystkie miasta są małe.. Dziura, ale sklepy Niny Ricci, Yves Saint Laurent i jeszcze parę innych mają! Generalnie w niedzielę wszystko zamknięte, ale że ładna pogoda była, to postanowiłyśmy się wdrapac na wzgórza, które są symbolem miasta. Na jednym z nich są ruiny zamku Tourbillon. No i okazało się, że obie kondycję zostawiłyśmy w domu, ale warto było się przemordowac, bo widok piękny!! Na górze wyczytałyśmy w przewodniku, że na sąsiednim wzgórzu Valère jest bardzo stara bazylika z najstarszymi działającymi organami - no to jak mogłyśmy tam nie wleźc?! Bo najpierw trzeba było zejśc z jednego wzgórza, a potem znowu wdrapywac się na drugie. Bazylika jest bardzo, bardzo stara - wczesne średniowiecze, zupełnie inna niż to, co widziałam do tej pory. Organy są niewielkie, zawieszone w takeij "łódeczce" na środku ściany - tak jakby ktoś wleciał w bazylikę jakimś Latającym Holendrem i zaprakował. Wspinaczka sprawiła, że zgłodniałyśmy. Wybrałyśmy się na fondue do małej, lokalnej knajpki. I już wiemy, co Szwajcarzy robią w niedzielę (bo w sobotę wszyscy robią zakupy!) - w niedzielę spotykają się ze znajomymi w knajpkach! było tłoczno, ale udało się znaleźc dla nas stolik. Zamówiłyśmy tradycyjne fondue i białe winko "Dame du Sion" - jak na damy przystało :)To fondue było absolutnie boskie - pyszne sery, sporo czosnku, i delikatny aromat wina (wydaje mi się, że w tym fondue w Bernie lekko przegięli z winem właśnie). Tu proporcje były idealne! Pyyyycha!
Przy winku trochę się zagadałyśmy i ominęłyśmy jeden pociąg.. no to jeszcze krótki spacerek deptakiem po Sion. I Justyna zmieniła zdanie, hehe:) Zwłaszcza, jak wysiadłyśmy w Saint Maurice - to już taka dziura z definicji. W sumie nic złego, takie małe miasteczko. Włączyłyśmy trochę przyspieszenie, żeby zdążyc do tej jaskini. Znaki mówiły, że 30 min, ale już po 10 min. widziałam szyld Jaskini Wróżek. Znaki kłamią?? O nie! Bo szyld był, owszem - ale u stóp kolejnej góry! Tak - żeby wleźc do jaskini, trzeba się znowu w cholerę nawspinac!! A nam czas uciekał jak szalony!! A tu raz, że tchu brakuje, to dwa - no widoczki po drodze obłędne: turkusowa górska rzeka, piękne skały, wodospadzik.. ach!Ale zdążyłyśmy:) Już po pierwszych kilku metrach obie stwierdziłyśmy, że to chyba nie był nasz najlepszy pomysł, bo ciemno, ciasno.. brr! Ale dobra, idzeimy dalej :) Szukałyśmy wróżek, bo zgodnie z legendą ta jaskinia należy do wróżek. Jest specjalne źrodełko, w którym jak się zanurzy lewą dłoń i pomyśli życzenie, to się spełni. Tylko trzeba wrócic i podziękowac wróżkom - ja tam chętnie wrócę :)! Widziałyśmy "krokodyla" uformowanego przez działalnośc wody, "kośc szynki" i na końcu najpiękniejsze... przecudny wodospad!! I śliczne jeziorko.. wodospad ma 77 metrów i nie jest taką sikawą, tylko takim deszczem kropelek!! Postaram się tu jakoś filmik wkleic (no nie najlepszej jakosci, bo to ja robilam!! troche musze panowac nad kreceniem aparatem:) ) - filmik, na ktorym wchodzimy do tej komnaty z wodospadem i robimy wielkie WOW! Ale naprawde, olsniewajacy widok. W ogole w tej jaskini jest bardzo cicho, praktycznie zadnych dzwiekow, a w tej ostatniej komnacie jest taki huk, że szok! Wodospad można obejrzec ze wszytkich stron - co tez uczynilam, przemakając dokumentnie i lekko zraszając obiektyw aparatu (dlatego moje zdjecia sa chalowe, postaram sie wstawic troche od Justyny, ktora najpierw zrobila zdjecia, a potem wlazla pod wodospad:) ). Za wodospadem, jak się podnioslo glowe, to się miało wrażenie, że spada na ciebie deszcz brylancików, kryształków...aż nie chciało się stamtąd wracac, ale byłyśmy ostatnimi goścmi i trochę się bałyśmy, że nas tu zamkną. W drodze powrotnej szukałyśmy wróżek - znalazłyśmy wszystkie pięc (wróżka - lalka barbie przyczepiona w jakims mega-dziwnym miejscu w jaskini). Służą one do zabawy dla dzieciaków - jak znajdą je i zaznaczą na mapie gdzie są, to mają szansę wygrac jakies nagrody. Nam mapki do zaznaczania nie dali :/ Swoja droga fajny pomysl, bo nawet takei stare krowy jak my się wciagnely w szukanie - a przy okazji dokladnie obejrzalysmy cala jaskinie, hehe - spryciarze z tych Szwajcarow!!
Zapraszam teraz do galerii!!
a w przyszly weekend czeka mnie egzamin w Bernie, a potem zmykam do Zurychu na wycieczke erazmusowa! i ząbek przestaje bolec powowli, wiec jest gut!

poniedziałek, 27 października 2008

Nano-refleksja (skrótowy i pobieżny kurs nanoetyki)

Najpierw z newsów obyczajowych: ubiegły tydzień zakończył się moim małym zejściem - za mało snu, jakiś wirus w powietrzu i padłam. Byłam zmuszona zrezygnowac z japońskiego party pożegnalnego kolegi z labu...a było tam japońskie żarcie!! Padłam. Dobrze, że obdarowano nas w ten weekend bonusową godziną :). Tym razem zero wycieczek, chociaż prania mi tym razem nie zaaresztowali. W ogóle miałam zostac w domu i faszerowac się gripexem, ale... ładna pogoda+cienki humor+w piątek stan mojego konta wzrósł o kilkaset CHF (thx to EPFL :P) = hmmm.. a może zakupy :D? Yes, yes, yes (dżizas, już drugiego polityka cytuję....)! Odszczekuję wszystko co powiedziałam na temat tego, że Lozanna to zakupowa dziura! W miasteczku, które mi kojarzy się z Lublinem, mają porządne sklepy, ekhm, butiki - przepraszam - żeby zacząc od Louis Vuitton i Hermès.. No na razie tam się nie obłowiłam, aż tyle EPFL mi nie płaci - ale kto wie :)? Generalnie trafiłam idealnie z momentem, bo to jakiś obniżkowy weekend był w niektórych sklepach. I jeszcze załapałam się na końcówkę targu - widziałam to w Bernie, ale tu?? Na tych stromiznach?? A jednak - są szaleńcy, którzy rozstawiają swoje kramiki ze wszystkim na tych pięknych, krętych i obrzydliwie nie-poziomych uliczkach. Lubię takie targi (chociaż w dzieciństwie nienawidziłam jak mama nas zabierała na zakupy po warzywa na targ) - właśnie warzywa tu są, mnóóóóstwo pięknych kwiatów oraz przepyszne sery, mięsko i ryby (coś jak Francja!) i oliwki w 100 rodzajach. Dla mnie rano iśc na zakupy w sobotę to między 13 a 14, więc już się zwijali generalnie - ale może kiedyś coś mnie tknie i się masochistycznie poświęcę? 

To, co znajduje się poniżej nie powinno nigdy byc cytowane wyrwane z kontekstu - jest to wypowiedź, którą należy traktowac jako całośc. Może byc ona kontrowersyjna i przerażająca momentami, ale jej celem nie jest bynajmniej przestraszenie i zniechęcenie nikogo do nowych technologii. Po prostu po kolejnym genialnym wykładzie "Nanomaterials" doszłam do wniosku, że na moich studiach (i tym nowym kierunku Zaawansowane materiały i nanotechnologie) w ciągu 5 lat nie znalazł się nikt, kto sprowokowałby dyskusję na temat nanoetyki. Byc może dlatego, że w Polsce nie ma przemysłowego lobby, ba! - tam high-tech po prostu praktycznie nie istnieje. Niemniej jednak uważam, że kształcąc ludzi w tej właśnie dziedzinie trzeba też - oprócz ciągłego zachwycania się nowymi możliwościami i odkryciami - jasno i wyraźnie powiedziec o bardzo przyziemnych sprawach, które wiążą się z wprowadzaniem tychże technologii na rynek. 

Miała byc nanorefleksja - a więc: na początek trochę podstaw. Nano, czyli 1 milionowa częśc milimetra - ciężko sobie wyobrazic. W całym tym nanoszaleństwie chodzi o skalę, a więc dla unaocznienia: przeciętna komórka - 1 komórka organizmu - ma ok. 10 mikrometrów, czyli 10 000 nm. To tak, jakby położy tic-taca obok 35-40 piętrowego budynku - i ten budynek byłby komórką... A my potrafimy już robic takie cząstki (no dobra trochę większe, ale co za różnica, czy ułożysz jeden na drugim 50-60 tic-taców, jeżeli obok stoi ten wieżowiec??)! Parę lat temu na zachodzie szalał przedrostek nano (który swoją drogą pochodzi od greckiego nanos - karzeł); wszystko, co sexy i trendy było nano, do tej pory jeżeli pisze się do kogokolwiek o fundusze na badania, jeżeli nie ma nic z nano, to raczej marne szanse na kasę. Ale zanim wielka moda na nano-wszędzie dotarła do Polski, burza zaczęła cichnąc. W sumie my nawet tego nie odczuliśmy - ja jedyne co zauważyłam to nanosilver samsunga (antybakteryjne powłoki w lodówkach, pralkach, a nawet obudowach laptopów ostatnio!) i seria kremów nano coś tam Ireny Eris. I to by było na tyle. 

A WŁAŚNIE, ŻE NIE!! Wbrew pozorom z nanocząsteczkami już dawno obcujemy, ale nikt nie jest w stanie stwierdzic, w jakiej ilości. Z prostej przyczyny - nie istnieją żadne regulacje prawne dotyczące informowania konsumentów w kwestii zawartości produktów. OK, podany jest skład chemiczny - weźmy taki krem do opalania, z filtrem mineralnym - dwutlenkiem tytanu (TiO2). Jeszcze jakiś czas temu, gdy posmarowało się tym cudem, to świetnie blokował promienie UV, ale też zostawiał na ciele biały film. No to ze sproszkowanego TiO2 zrobili jeszcze bardziej sproszkowany - taki, że go nie widac. Dygresja: czy wepchniesz 2-metrową szafę przez standardowe okno? A 50 tictaców? Mi już nawet nie chodzi o to, czy to rzeczywiście jest niebezpieczne dla zdrowia i życia, czy nie - ale chciałabym wiedziec, co kupuję!!! A propos niebepieczeństwa - NIE można jednoznacznie stwierdzic, czy nanocząsteczki są same w sobie niebezpieczne. I prawdopodobnie nigdy nie będzie można, bo wraz ze zmniejszaniem ich rozmiarów dochodzimy do analitycznych limitów - żeby wykryc taką cząstkę, trzeba przyczepic jej jakiś znacznik (jakąś cząsteczkę) - rozmawiamy w skali kilkudziesięcio-kilkuset atomowej - znacznik też jest mały. Jeżeli przyczepisz tic-taca do wieżowca, on tego nie odczuje - ale jeżeli skleisz dwa tictaci, to zmiana będzie ogromna, dla każdego z tictaców. W momencie przejścia do nanoskali zaczynamy mówic o zupełnie innym świecie - dosłownie. Tu rzeczy opisywane w naszej skali przez klasyczną fizykę sa uzupełnione, a czasami nawet zdominowane przez zjawiska wychodzące poza zdrowy rozsądek. Dlatego też te dwa tictaci w momencie połączenia odczuwają coś w stylu historii typu: w Ziemię uderza druga Ziemia, złączają się. Pomijam siłę zderzenia, ale jakie inne deformacje zostaną tym połączeniem wywołane! Ale zmierzam do tego, że jak się przyczepi cokolwiek do nanocząsteczki, to jej właściwości zostają tak dramatycznie zmienione, że w teście in vitro nie sposób powiedziec, czy to tylko wina naszej nanocząsteczki, czy tego nieszczęsnego tandemu. Podobny efekt wywołują np. polimerowe otoczki stosowane do oddzielania pojedycznych nanocząstek w roztworze koloidalnym. Zrobiono badania, które wykazały, że komórki ginęły wystawione na działanie nanocząstek zamkniętych w polimerowych "kapsułkach", jak i samych otoczek, bez nanocząstek w środku. Dopóki wyrok nie zapadnie podsądny jest uznawany za niewinnego - a tu chyba wyrok zapadnie nieprędko, jeżeli w ogóle.

Kolejną kwestią, na którą zwróciłam uwagę przy okazji tego wykładu jest kwestia nanoodpadów. Ludzie, którzy prowadzą ten kurs pracują z proszkami, nanoproszkami też. Ich lab to specjalna strefa z ograniczonym dostępem, nawet sprzątaczek tam nie wpuszczają. Pracują ubrani jak kosmici. I mają specjalne pojemniki na nanoodpady - chociaż to też trochę bez sensu - cząsteczki sa tak małe, że każdy materiał to dla nich jak sito ze sporymi otworami. Że nie wspomnę o obrzydliwie drogim odkurzaczu dla alergików, z filtrem wodnym i takimi innymi, który i tak musieli wielokrotnie podrasowywac, żeby choc troche tego nanośmiecia wciągnął. Co robic z nanocząsteczkami, "zużytymi" nanocząsteczkami? Oczywiście, rozpuszalne pakuje się w roztwory, te które to lubią pakuje się w różne suspensje i dyspersje - a co z tymi psotnikami, co nie lubią tego typu zabaw?? NIE ISTNIEJE (na razie?) tak szczelny materiał, żeby je zamknąc na amen. Z tego co wiem, to oni zalewają je cementem - no jest to sposób, aby utrudnic dyfuzje, nie powiem, że nie. Oni tak robią - a reszta?

Na koniec uwaga babeczki (swoją drogą superwykładowca!!) na temat szefa labu. Są trzy rzeczy, których nie będzie on miał u siebie w labie: nanorurek (bo wszyscy się nimi podniecają!), farb z nanopigmentami (a wcale nie muszą miec super białych ścian!) i kremu do opalania (to nie tylko w labie!). A cała reszta ma zielone karty. Badania prowadzone są bardzo intensywnie, zwłaszcza w kierunku bio.

W żadnym razie nie uważam, że trzeba zabronic badania nanocząsteczek!! Przecież, to tak naprawdę nie jest nic nowego, istnieją od początku świata (no, może ułamek sekundy po Big Bangu powstały:) ). Tylko dopiero niedawno nauczyliśmy się podglądac i powoli tłumaczyc, co tam naprawdę się dzieje. I im więcej zrozumiemy, tym lepiej będziemy umiec się przed tym chronic i, co, ważniejsze - wykorzystac. Z opinią publiczną jest tak, że raz wyrobiony sąd trudno jest zmienic - dlatego też firmy na razie nie szaleją z wprowadzaniem na rynek nanoproduktów (chociaż nowy iPodnano jest słodziutki!!) - zbyt wiele kontrowersji temat jeszcze wzbudza. Kontrowersji powodowanych głównie niewiedzą, dlatego trzeba zrobic wszystko, żeby tych znaków zapytania było jak najmniej. Nie wolno zabronic prowadzenia badań!

sobota, 25 października 2008

Zostanę japonofilką :)

Na czwartek Aya zaplanowała wspólną kolację dla naszego mieszkanka - każda miała ugotowac coś ze swojego kraju. Ja miałam mega problem, bo zazwyczaj nie jadam typowo polskich potraw, bo się je przygotowuje dłużej niż makaron z sosem :) a części naszych narodowych dań po prostu nie lubię, no szczerze mówiąc. Pierogi byłyby super, tylko że nie bardzo umiem je zrobic (wstyd jak cholera, wiem!). Moja babcia była mistrzynią pierogów, pamiętam jak byłam mała pomagałyśmy z siostrą wycinac z ciasta szklanką kółka, a potem robic takie falbanki na brzeżkach..milion lat temu... Teraz jak już zajadam się pierogami, to z takiej jednej restauracji (można je kupic na wynos, witamy w XXI wieku :) ). No i zonk - co ja ugotuję?? Szarlotkę zrobiłam w niedzielę, i tradycyjnie w poniedziałek już nie bylo. Clementine miała zrobic cos warzywnego-zapiekanego w duzej ilosci, wiec chcialam wymyślic coś lekkiego, żeby dało radę upchnąc po takiej uczcie. Stanęło na sałatce - niestety, nie jarzynowej, bo - oczywiście - nie lubię (wiem, że 95 % Polaków w tej chwili by mnie zabiło wzrokiem) - zrobiłam taką, co niektórzy zwą królewską: wędzony(tu grillowany, bo wędzonego nie znalazłam) kurczak, ananas, ser żółty, kukurydza i jajka - powinien byc jeszcze seler, ale NIE LUBIĘ. Więc to taka moja wersja sałatki. 

W ogóle jeszcze wspomnę, że Francuzka zaginęła (jeżeli wcześniej nie pisałam...) - pojechała w zeszły piątek do domu, i do tej pory jej nie widziałyśmy, na SMSy Ayi też nie odpisuje.. czyli jedna potrawa mniej :/ ale za to Aya zrobiła potrawę, z której słynie jej miasto - Osaka. Okonomiyaki to rodzaj naleśnika, ja bym to właściwie określiła mianem placuszka nadziewanego kapustą i przybranego super-japońskimi rzeczami. W czasie gdy ja kroiłam te wszystkie moje składniki, ona robiła swoje żarełko, więc miałam okazję się przyjrzec. W ogóle oni wszystko mają w takich zestawikach: torebeczka, w środku kilka mniejszychtorebeczek+instrukcja i super jedzonko gotowe. To nie to co nasze zupki-kubki czy inne takie w 5 minut - to nie proszki-instant tylko przyprawy, porcje ciasta dla np.3-4 osób. Zwykłe składniki, tylko popakowane w odpowiednie ilości. No więc robi się ciasto jak na naleśniki, wkraja się tam w cholerę kapusty (już miałam obawy, że raczej tego nie zjem bo kapusty też NIE LUBIĘ), dodaje jakieś japońskie zaklęte proszki i smaży razem z szyneczką na patelni małe placuszki. Niby nic specjalnego, ale.... najlepsze jest przybranie! Najpierw placuszka polewa się sosem specjalnym - taki słodko-kwaśny, warzywny, baaardzo dobry. Potem Aya wyjęła coś, co wyglądało jak wióry. Dała mi powąchac, to było coś wędzonego. Okazało się, że to katsuobushi - rybny papier, zrobiony z suszonej, sfermentowanej i wędzonej odmiany tuńczyka. Potem takie rybsko się trze na specjalnej tarce i wychodzą takie cieniusieńkie wióry. Jadłam na surowo - pycha!! Bierze się tych wiórów trochę i sypie na naleśnika pokrytego sosem. Na to wszystko sypie się aonori - zbieżnośc z nori (to czarne, w co owninięte jest sushi maki) nieprzypadkowa - to suszone, pokruszone wodorosty. Pachnie trochę jak herbata, a w smaku na sucho takie sobie, wolę rybny papier na sucho :) No i na zdjęciach tego nie ma, ale trzeba jeszcze ozdobic naleśnika majonezem. I jemy!! Uwaga, uwaga -tu sie chwalę: zjadłam to cudo pałeczkami, pod nadzorem Ayi. Nauczyłam się nawet kroic używając hashi (pałeczek), choc na pierwszy rzut oka wydaje się to niemożliwe. A da się! Jak przyjadę do Polski, to mogę zrobic pokaz :P






Okonomiyaki smakowało mi baaaardzo - już wiem, że do Japonii na pewno sie wybiorę: po to, żeby jeśc!! Moja sałatka według mnie taka sobie, chociaż Aya wsuwa ją też na śniadanie (bo hurtową ilośc zrobiłam, jak to zwykle z sałatką bywa..). Chinka nie dołączyła do kolacji, wpadła na chwilę, poczęstowałyśmy ją naszymi wyrobami i winkiem od Justyny, ale chyba nie załapała klimatu...:/ a my poplotkowałyśmy po babsku, a potem otrzymałam japońskie i chińskie imię :) O ile japońskie imię to nie takie straszny problem przetłumaczyc fonetycznie (poniżej napisane na zielono, u góry hiraganą, poniżej katakaną - to dwa rodzaje japońskiego alfabetu, zainteresowanych odsyłam do wikipedii, bo jak bym chciała tu opisac, to za długa by notka wyszła..), o tyle znaleźc chińskie znaczki to masakra. Aya wspomagała się elektronicznym translatorem, a i tak było mnóstwo wersji.

Bo do każdej sylaby trzeba przypisac znaczek - a okazuje się, że oni moje imię czytają jako ma-gu-da. Tu się możecie zacząc śmiac, ale to nie koniec :) Każdej z tych sylab odpowiada z 5 różnych znaczków, i trzeba wybrac. Ja w końcu zdecydowałam się na: prawda-narzędzie-uderzyc. Jak się głęboko (napraaaaaawdę głęboko) zastanowic to można jakąś tam ideologię dorobic, a nawet powiązac z moim charakterem, hehe. Wahałam się jeszcze między inną wersją, ale to jest mój nick wewnętrzny i pozostanie tajemnicą :). Chińska wersja mojego imienia jest na niebiesko. 

czwartek, 23 października 2008

Naukowcowuję całymi dniami

Po zasłużonym obijaniu się przez całą niedzielę w poniedziałek znów znalazłam się w wirze pracy. Poniedziałek to taki dziki dzień, bo albo rano jest seminarium (na którym dobrze bywac - te same zasady co w Polsce :) ), a potem zebranie grupy barwnikowej (Dye Group Meeting - ja do tej grupy należę). Jak nie ma seminarium, to jest tylko zebranie. I tu się zaczyna problem, bo zazwyczaj organizują je nasi wspaniali Hindusi i generalnie nie zawsze wiadomo (a raczej nigdy!) kiedy ono sie dokładnie zaczyna. Już dwa takie zebrania ominęłam (cały mój pokój zresztą!), bo nie powiedzieli nam - a nasz pokój jest dokładnie naprzeciwko naszego, dosłownie dwa kroki w poprzek korytarza... Ale w tym tygodniu mój Koreańczyk, któego podejrzewałam o bycie Chińczykiem, dowiedział się wszystkiego przed czasem, i jak o 9.02 pojawiłam się w biurze to już czekał na mnie z wieściami. Dzięki temu po raz pierwszy się nie spóźniłam, czytaj: przyszłam przed Graetzelem... Bo zebranie polega na tym, że ludzie "spontanicznie" przygotowują krótkie prezentacje na temat tego co zrobili - chodzi o to, żeby zespół mniej więcej się orientował, co się dzieje. Są to zazwyczaj prezentacje po 5 slajdów, 15 minut gadki, a potem Graetzel mówi, czy dobrze, czy źle, dopytuje się, sugeruje coś tam. Reszta też się może włączac, ale zazwyczaj siedzi cicho. Ja się tylko boję kiedy przyjdzie moja kolej.. bo generalnie nie wiem co ja bym im tam miala powiedziec. Nic spektakularnego nie odkrylam, ale jak gadalam z ludźmi to nie o to w tych spotkaniach chodzi. Ale sama się nie będę rzucac póki co, jak mnie Zakeer "zmotywuje", to zrobię, ale nie wcześniej. Zresztą ja miałam już spotkanie oko w oko z Graetzelem, więc on wie, co ja robię (że się nie obijam!) - a ci, co robią coś podobnego do mnie, to też wiedzą, bo zazwyczaj do nich przychodzę jak mi coś nie wychodzi :). 
Po poszwendaniu się po labie po spotkaniu i po lunchu Zakeer znowu kazał mi na siebie czekac. Zajęłam się szukaniem doktoratów - oczywiście w moim stylu, czyli kilka rankingów i sprawdzalam tylko uczelnie z pierwszych 10. Niestety, chyba MIT i Caltech są poza moim zasięgiem finansowym, i w ogóle to nie chcę do USA. Z USA to jedynie Berkeley mi pasuje, pod względem tematycznym i finansowym. No i generalnie chyba się mocno na powrót nastawiłam - nie chcę zapeszac, muszę z nimi pogadac. Ale tak to jest, że oni w te klocki słoneczno-barwnikowe są najlepsi. Chyba Lozanna albo śmierc! (parafrazując Jana Marię). Jak nie w tej grupie, to jeszcze inną znalazłam, typowo chemiczno-fizyczną, ale która wykiełkowała z LPI (Laboratory for Photonics and Interfaces - tu własnie pracuję teraz - dziwne, że w fotonice, heh).  Zobaczymy. Na razie mam plan się wykazac. No i nawet się nie zorientowałam, że czekam już dwie godziny na Zakeera, aż dziewczyny zapukały pytając się, czy ktoś idzie na seminarium. Tym razem coś w rodzaju PTF (czwartkowe seminaria Polskiego Towarzystwa Fizycznego na IFie, dla niewtajemniczonych, są tematy naukowe i popularnonaukowe). Nie żałowałam decyzji!! Sir John Meurig Thomas dał wspaniały wykład o geniuszu Michaela Faradaya. Naprawdę, to niedoceniany przez wielu naukowiec. Za długo by się o tym rozpisywac, ale i osoba prowadząca niezwykła: rycerz z walijskim akcentem, który piastował stanowisko profesorskie utworzone swego czasu specjalnie dla Faradaya z niezwykłą biegłością i lekkością opowiadania - było super, pomimo, że trwało 1,5 godziny (plus 30 min na pytania...). Po seminarium dostałam instrukcje: dwa nowe eksperymenty następnego dnia. 
Jak dobrze, że istnieje Nuttapol -co prawda trochę go przekupiłam szarlotką, którą upiekłam z jabłek od Nicky, ale on jest moim super nauczycielem :) Jeden eksperyment spoko - łatwy, przyjemny, obsługa aparatury banalna -niestety, to był dzień do dupy i się zepsuła, podobnie jak drugi zestaw obok, więc pan, który się tym opiekuje to za szczęśliwy nie był. Tylko, że to nie była niczyja wina, się zepsuło - na szczęście tylko program, a nie sprzęciory. Nic nie mówię, może to znowu moja aura? No i zagadnęłam go o ten drugi eksperyment, bo Nuttapol nie robił go wcześniej. No to się nasłuchałam, że to takie mega trudne, że on sam nie wie, co tam się dzieje. I że jeżeli jestem chemikiem organikiem, to nie zrozumiem, że jak miałam chemię fizyczną, to już lepiej. No to mu wyjaśniłam, że okej, jestem inżynierem, ale miałam w cholerę teorii, właściwie samą teorię, więc jakoś się przez to przegryzę. Nie wspominałam o mojej 3,5 z chemii fizycznej - chociaż niech Mac żałuje, że mnie nie docenił, bo nadejdzie taki dzień.. :) Nawet Gudowska mnie przy drugim podejściu doceniła hehe:) No i na razie jestem zaopatrzona w publikacje do czytania, bo mierzyc nie mogę, zanim nie udowodnię, że wiem co tam się dzieje. Ale i tak w międzyczasie poprosiłam mojego Koreańczyka Juno, żeby mi pokazał co i jak, i dał wytłumaczenie dla idiotów. On jest spoko, bardzo spokojny - też go szarlotką przekupiłam... - no i mam przynajmniej jakieś pojęcie o tym eksperymencie. I rzeczywiście, sam pomiar przekichany, a ponoc obróbka danych jeszcze gorsza. Zebrałam się w sobie i powiedziałam Hindusowi, że sorry, nie jestem gotowa i tego nie zmierzę. A ten przyjął to dośc spokojnie i powiedział, że mogę to zrobic później. Wyszedł o 15, bo miał jakiś zabieg, no to ja poczekałam do 15.30 i też siuuuu! I tak nie miałam co robic oprócz czytania :)
Z tej miłej okazji zrobiłam zakupy (bo robimy w czwartek , hmm to dzis!,międzynarodowy obiad, właściwie kolację - ja chyba zrobię sałatkę, bo Francuzka ma ugotowac coś sporego, więc żebyśmy się nie obżarły), pranie - jupii!! to wyczyn - i pracę domową z francuskiego.... znowu 20 zdań na godzinę...
No niestety, przez tych przeklętych studentów :) i ich przeklęte pracownie :) mamy zajęty sprzęcior w środy i czwartki - więc trzeba się ekstremalnie nagimnastykowac, żeby się w grafik wcisnąc. No i mi się nie udało, musiałam po francuskim wrócic i mierzyc, bo jak przyszłam do labu po angielskim (10.00), to już tylko 1 godzina była wolna przedpołudniem. A jutro jeszcze gorzej, bo rano wszystko zajęte, a ja wykłady zaczynam o 13 i do 17 z głowy. Więc olewam, jutro nie mierzę, ale już mnie dopadł supervisor, że ma jakieś nowe systemy do testowania, czyli wracam do robienia baterii = skończę późno, czyli równie dobrze mogę później zacząc - tak sobie myślę... Dlatego też dzisiaj wybrałam się z Aya na szwajcarską kolację - Antoine i Andrea przygotowali dla nas raclette i w ogóle mnóstwo innych serów. Było pyyycha !! Po drodze obejrzeliśmy jeszcze mecz FC Basel - Barcelona w Champions League. 0:5, no comment, ale powiedziałam im, że rozumiem, co czują, bo nasze drużyny grają w podobnym stylu.
Acha - w poszukiwaniu orgina zaalarmowalam Polske i jeszcze raz dzięki dla Sopla, za uratowanie mojej magisterki. Ale w międzyczasie postanowiłam zapoznac się z IGORem - podobno wypaśniejszy niż Origin. Instalował mi to cudo bardzo miły pan, który był zaskoczony, że nie mam jasnych włosów jak na Polkę przystało i teraz za każdym razem mnie wita: o, ta piękna Polka, co nie ma jasnych włosów.... Zrobił też dla mnie instrukcję i samouczek, więc mam zajęcie. Ponoc więcej opcji niż Origin, a wiedząc, jak bardzo potrafiłyśmy w Olą dopieszczac nasze wykresy, to aż się boję, że się strasznie wciągnę w zabawę tym programem. A potrzebuję dobrego narzędzia, bo mam pomysł na fajną wizualizację danych (jak już mówiłam, chcę im pokazac, że nie znajdą lepszego doktoranta niż ja, hehe!!). 
Notka tym razem bez zdjęc - gratuluję tym, którzy dotrwali do końca :)

sobota, 18 października 2008

Niedżwiadki

Nazwa stolicy Szwajcarii to zniekształcone fonetycznie słowo "Baeren" - szwytzniemieckie niedźwiedzie, gdyż legenda głosi, że w 1191 roku książę Berchtold V zabił tu nad rzeką Aare niedźwiedzia. I symbol tego miasta można często spotkac na herbach i innych takich. 
Jak na stolicę, oczywiście, nie jest to duże miasto - ale trzeba się przenieśc w realia tego kraju. Jest to jednak miasteczko bardzo urocze - no i ma dużo różnych sklepów w centrum, coś w stylu deptaku - czyli coś co ja uwielbiam :) Wycieczkę zaczęłyśmy od Muzeum Sztuki, które jest niedaleko dworca. Berneńskie muzeum może się pochwalic naprawdę ciekawą kolekcją, na dodatek zaaranżowaną w ciekawy sposób. Posiada też w sowich zbiorach obrazy znanych malarzy: Van Gogh, Cezanne i jeszcze paru innych, których aktualnie nie mogę sobie przypomniec. A że jednak nie jestem wybitnym znawcą sztuki, to jednak pewne nazwiska, które kojarzę pojawiły się tam, co świadczy, że mimo wszystko byli to znani malarze :). Dalej w stronę Parlamentu, który okazał się zamknięty w sobotę...ale po drodze trafiłyśmy na targ!! Pierwszy targ, jaki widziałam w Szwajcarii - feels like home a bit. 
Kolejnym punktem wycieczki i miejscem, gdzie spędziłyśmy chyba najwięcej czasu to wystawa poświęcona Einsteinowi. Najsłynniejszy fizyk świata mieszkał tu w latach 1903-1905 i pracował jako urzędnik w Biurze Patentowym. 1905 rok znany jest jako Annus Mirabilis, gdyż właśnie wtedy Einstein opublikował przełomowe prace, w tym tą, która przyniosła mu Nagrodę Nobla w 1921 r. - o efekcie fotoelektrycznym,  gdzie zasugerował kontrowersyjną jak na tamte czasy i odrzucaną przez niekórych (Niels Bohr) ideę kwantyzacji energii w postaci światła. Oprócz tego ukazała się publikacja na temat ruchów Browna (pośrednio udowodnił istnienie atomów), zaczątek szczególnej teorii względności (prędkośc światła w prózni jako niezależna stała, taka sama dla wszystkich obserwatorów), oraz praca zawierająca najsłynniejsze równanie świata: E = mc2 - równoważnośc masy i energii. O znaczeniu i aplikacjach tych niesamowitych koncepcji powstało miliard książek, więc nie będę się tu dokładnie nad nimi rozwodzic. Warto jednak dodac, że powstały one przede wszystkim w wyniku eksperymentów myślowych i zostały dopiero później potwierdzone przez różnorakie eksperymenty. Einstein założył w Bernie Akademie Olympia - dyskusyjny klub naukowy, podczas spotkań którego padło wiele pomysłów i idei, które pomogły sformułowac mu swoje teorie. Samo muzeum jest świetne - można prześledzic życie naukowca od urodzin do śmierci, każdemu okresowi życia towarzyszy wystawa obrazująca warunki życia w danym miejscu (Niemcy, Szwajcaria, potem USA) i czasie. Muzeum posiada też niesamowitą kolekcję dokumentów związanych z Einsteinem, w tym jego własnoręczne pisma. W pewnych miejscach są też prezentacje multimedialne objaśniające największemu nawet laikowi teorie Alberta - naprawdę zabawne i proste, a jednak dotykające we właściwy sposób sedna sprawy. Zdecydowanie polecam wizytę! 
Po tym muzeum zgłodniałyśmy strasznie - przeszłyśmy się uroczymi uliczkami rynku do tradycyjnej,  szwajcarskiej restauracji - i jak na taką przystało, po 15 już lunchu nie serwowali :/ Jedyne co nam zaproponowali, to fondue - ale bardzo nas to ucieszyło, gdyż właśnie na to miałyśmy największego smaka:) To było prawdziwe, pyszne fondue - mocno podlane alkoholem. Do tego jeszcze białe winko (na trawienie) i generalnie humorki nam się bardzo poprawiły. Krótki spacerek do Katedry pozwolił odzyskac jasnośc umysłu, a w środku trafiłyśmy na krótki koncert organowy - ja byłam zafascynowana. W ogóle w tej Katedrze naliczyłam chyba ze 4 organy!! Jak na protestancki kościół przystało dekoracji tam prawie w ogóle nie ma - jedyną ozdobą wydają się byc witraże. No, i piękny, kolorowy portal (zapraszam do galerii!). Przy katedrze jest wieża, ponoc najwyższa w Szwajcarii, ale gdy zobaczyłyśmy z zewnątrz schody, to podziękowałyśmy - wąskie, strome jak cholera, z przeszklonymi ścianami - ja i mój lęk wysokości nie znieślibyśmy tego. Z powodu późnej pory nie załapałyśmy się na wizytę w domu Einsteina - w zamian zobaczyłyśmy paradę strażaków :). Szczerze mówiąc, to czytałam, że tam niewiele jest do zobaczenia, także jakoś strasznie nie żałowałam, że zamknięte. Mieszkał on wraz z pierwszą żoną Milevą Maric w kamieniczce niedaleko centrum, nieopodal Zyttglogge - jednego z symboli Berna. Zegar ten pokazuje chyba wszystkie możliwe opcje związane z czasem: godziny, minuty, fazy księżyca, znaki zodiaku i takie tam. Jedna z miejskich legend głosi, że Einstein podróżując tramwajem do pracy i przyglądając się właśnie mijanemu Zyttglogge wpadł na pomysł szczególnej teorii względności = każdy obserwator niesie swój zegar. Na szopkę zegarkową się nie doczekałyśmy - miśki nie zatańczyły. Bardzo za to podobał mi się tutejszy deptak, a w szczególności duża liczba sklepów orientalnych ze strojami do tańca brzucha - coś czuję, że do Berna to na pewno na zakupy wrócę! Na końcu deptaku, tuż za mostkiem są jamy niedźwiedzi - symboli miasta. Akurat jak byłyśmy, to był jeden. W sumie trochę szkoda zwierzaków, ale są one tu obecne od wielu, wielu lat i mieszkańcy (a może turyści?) nie wyobrażają sobie miasta bez żywych miśków, sprytnie naciągających odwiedzających na karmienie smakołykami. 
Na koniec przeszłyśmy się jeszcze do Centrum Paula Kleé - już było za późno, żeby zwiedzac (dlatego -oprócz zakupów - musimy tu jeszcze raz przyjechac!), ale sama bryła budynku też jest imponująca. Znalazłyśmy tu też Drzewko Życzeń - Wish Tree - zainstalowane tu przez Yoko Ono. Przy drzewku na stoliku leżą sobie karteczki i ołówki - więc od razu postanowiłyśmy także dołączyc się do akcji. Ja teraz czekam aż się spełni moje życzenie (egoistyczne bardzo, dodam - ale jak to ujęła Marta: "O pókój dla świata możesz prosic, jak będziesz startowac w wyborach Miss :)"). Ostatni spacer przez centrum Berna zawiódł nas pod budynek dworca, a potem rozjechałyśmy się każda w swoją stronę: Zurych/Villigen, Basel i Lausanne...

piątek, 17 października 2008

Balance

Coś chyba nie tak z moją aurą ostatnio... paczka z domu, która miała przyjśc na drugi dzień była spóźniona 3 dni, i na dodatek przywiózł mi ją jakiś Słowak (?). Zmarnowałam cały poprzedni weekend, nawet się nie wyspałam, bo codziennie zapewniali, że na drugi dzień RANO będzie, po czym, jak już byłam gotowa rano, to dzwonili, że niestety, ale będzie jutro! Ech! Na szczęście dostałam ją w końcu - mały, procentowy wyrób domowej roboty od mamy wynagrodził oczekiwanie:) Po drodze miałam jeszcze spotkanie z Graetzelem, którego bałam się jak nie wiem co (i spotkania, i Graetzela). Na szczęście mój Hindus postanowił mnie jakoś przygotowac do tego i poszedł ze mną, i w sumie tak źle nie wyszło. Profesor podziękował mi za to, że tu pracuję -a  tego to się w ogóle nie spodziewałam, pytał o wykłady - czy mi się podobają i takie tam. Miło, że nie traktują cię jak jednego z wielu. Przeżyłam. Było to w środę, która była super dniem - to dzień moich lektoratów: angielski mega wcześnie i francuski mega późno. Zazwyczaj na angielskim idzie mi OK, gorzej na francuskim, ale w tą środę przeszłam sama siebie - na angielskim babka powiedziała, że używam dużo fraz charakterystycznych dla native'ów, a na francuskim dostałam 6 z wypracowanka :) Pomijam fakt, że te nędzne 20 zdań konstruowałam ponad godzinę, i wysłałam je mejlem 2 godziny przed deadline'm :) 6 to nasza 5 (to nie tak, jak 6 na AGH - poza tym mają 3 oceny określające poziom niezdania, ale o tym chyba jakoś na początku pisałam).

Jestem fizykiem - no pewnie czesc fizyków się w grobie przewraca, jeżeli ich duchy widziały moje kartkówki z elektromagnetyzmu... - choc trochę jestem, bo wierzę w zasady zachowania: energii, pędu, szczęścia, nastroju...po takiej środzie przychodzi piątek, gdzie jakoś nic nie trzyma się kupy. Już właściwie myślami byłam trochę w Bernie, rano zanim wyszłam przygotowałam porządną mapkę w googlach, miałam ją druknąc w pracy. Pobiegłam na wykład, skończył się wcześniej. I to mi też w dziwny sposób rozbiło plan. W labie uwinęłam się szybko, wyszłam przed 15 (Hindusa nie było :) ).  Co zrobic z nadmiarem wolnego czasu?? Postanowiłam przemeblowac pokój - miałam już koncepcję z lustrem w rogu (bo to lustro ma rozkładane skrzydła i myślałam, że fajnie się wkomponują w róg). Ale niestety, koncepcja w rzeczywistości okazała się brutalnie mówiąc do dupy. Skończyło się na przesuwaniu wszystkiego, łącznie z ogromną szafą. Planowanie nie okazało się proste, bo problemem tego pokoju jest to, że ma kontakty w dwóch miejscach (pomijam, że totalnie inne wtyczki, a więc musi byc miejsce na zamontowanie przelotek, mam tylko jeden przedłużacz z normalnymi wtyczkami..) no i fakt, że nie ma oświatlenia na suficie - tylko dwie lampki: jedna mała, nocna druga duża stojąca. Ale po dwóch godzinach udało się jakoś to poskładac do kupy. W międzyczasie przy okazji walki z totalnym bajzlem, który w moim pokoju pojawia się zwykle najpóźniej po 2 dniach używania go, wymyśliłam, że może pranie jeszcze zrobię. Gdy poszłam ok. 17 to spotkałam jedynie mojego kolegę z angielskiego, który paręnaście sekund przede mną odkrył, że obie pralki są zajęte. Powróciłam do pralni ok. 19 i dziwnym trafem okazało się, że akurat komuś pranie się skończyło, a tą osobą była Aya. No to jej ciuchy, do suszarki, moje do pralki. Godzinę później, po kolejnym pokonaniu 7 pięter na nogach, odbiłam się od drzwi!!! Jakiś idiota zamknął pralnię z naszymi ciuchami w środku. Aya i tak ma lepiej, bo przynajmniej ma suche, a moje sobie teraz będą gnic. Extra - wyprałam sobie wszystko, w czym jutro chciałam jechac do Berna, włączająs w to płaszczyk i spodnie. Więc generalnie nie mam się w co ubrac :/Tzn. mam, ale nie takie wycieczkowe...po Genewie mało mi nogi nie odpadły i ramię od noszenia torby - spcjalnie w tym celu zakupiłam wygodne buty do łażenia oraz plecak. I co mi po tym, jak się teraz będę musiała i tak "lansowac" w kozaczkach z torebeczką?!

Praniowej afery ciąg dalszy w niedzielę (jutro pewnie będę zbyt zdechła po tym Bernie)

I na koniec jeszcze o German Party. Nie powinnam tego w ogóle wspominac, ale niech będzie - kolejne potwierdzenie, że Polacy, a już szczególnie w Krakowie mają najlepsze imprezy. Justyna wyciągnęła mnie na erazmusowe party pod wezwaniem naszych zachodnich sąsiadów. Dotłukłyśmy się do klubu - właściwie lekko powspinałyśmy - witamy w Lozannie! A tam.... kiszka. Grupka hiszpańska, grupka z przewagą Hindusów, jeszcze jakas jedna grupka, wszyscy przy barze, dancefloor pusty, a nawet niegłupia muzyka. Przewaga chłopaków (prawie gay-party), czyli sytuacja wyjściowa całkiem niezła :D Ale powoli i to towarzystwo zaczęło się przerzedzac - ja w ogóle nie rozumiem sytuacji - godzina 22.30 i kicha w klubie?? Dobrze, że byłyśmy tam we dwie - zaczęłyśmy imprezę po uprzedniej delikatnej impregnacji złotym niemieckim napojem. Tu kolejna niespodzianka - nie mają "dużych" - jedyne = największe, co udało nam się dostac to 0,3 (?!). Oczywiście, zapomnij o soku imbirowym ( aaa, ja chcę do żaczka/nawojki/gdziekolwiek w krakowie!!). Wyciągnęłyśmy dwóch Niemców i Włocha, ale na krótko, gdyż w Lozannie jestem Kopciuszkiem - 0.15 ostatnie metro.... ech...co do "party" to no comment.

sobota, 11 października 2008

spokojny tydzień

im bardziej się tu aklimatyzuję, tym częstotliwośc moich odwiedzin spada. szczerze mowiąc, to nigdy nie byłam dobra w pisaniu pamiętników - max. 3 wpisy... i koniec.... trochę szkoda, bo z drugiej strony czasem człowieka dopadają jakieś przemyślenia i aż prosi się o to, aby je gdzieś zapisac, uwiecznic. dlatego dyscyplinuję się i mam zamiar tu pisac :) podjerzewam też, że przyzwyczaiłam się już do nowego miejsca i emocje trochę jakby opadły.

ten weekend jest chilloutowy - żadnych wycieczek, chociaż pogoda jest piękna - jak dla mnie lato ( już bez porównania w ogóle z irlandią...). nie planowałam nic, gdyż czekam na niespodziankę z domciu (polskie żarcie!! jedyne i najlepsze na świecie :)). to w ogóle dłuższa historia, mam nadzieję, że z happy-endem jutro rano. czyli się nie wyśpię znów, nawet nie o to wysypianie chodzi - ja po prostu lubię od czasu do czasu najzwyczajniej w świecie się "poborsuczyc": pół dnia w pidżamie, śniadanie o 13... nie tym razem. 

z tematów szwajcariowych: już mam za sobą pierwsze fondue:


baardzo, baardzo dobre - chociaz jak pewien oryginalny Szwajcar stwierdził- lekko oszukane, chyba oszczędzili na studentach i nie dodali białego wina. cóż, wniosek tylko jeden: trzeba to powtórzyc, tym razem ze wszystkimi właściwymi ingrediencjami. Było to takie małe party - niestety, we wtorek. Jest to dla mnie przykre z tego powodu, że środa to mój najdłuższy dzień w szkole - bo zaczynam o 8.00 angielskim i kończę 0 18 francuskim. Pomiędzy oczywiście lab. długo się tam nie pobawiłam... Jak to dobrze było byc normalnym studentem, którzy może poobijac sie bezkarnie na wykladzie.. jezeli na niego dotrze, bo jak nie dotrze to w sumie żadna strata...ja już tak nie mogę, bo w sumie oczekują ode mnie żebym coś robiła i nie mogę tego robic na "odwal się". Pomijam fakt, że bardzo chce mi się tu pracowac :) ale chodzi bardziej o to, że powoli się zaczynam żegnac z beztroskimi studiami... :( 

i jeszcze jedno zdjęcie z moich kulinarnych nowych przygód - sushi zrobione przez Ayę. Było to chirashizushi - przyprawiony ryż z kawałkami warzyw. nawet kawałki marchewki się trafiły i zjadałam :) małe babskie spotkanie przy winku, sushi, filmie i popcornie - czasem trzeba :) nareszcie pojęłam podstawy operowania pałeczkami - wciąż jeszcze nie potrafię jeśc tak elegancko, leciutko i z taką gracją jak Aya, i chyba niegdy nie będę umiec, ale to w końcu ona jest Japonką, prawda?? będę cwiczyc, bo dostałam od Ayi własne hashi (pałeczki) - wybrała dla mnie najbardziej fioletowe jakie miała!! czas chyba też coś polskiego zapodac tutaj - problem jest taki, że na codzień to ja nigdy nic polskiego nie gotowałam, tylko jak porządny student na całym świecie - pasta, pasta i od czasu do czasu ryż :) jedyne co chyba umiem polskiego robic, to jakies ciasta - już jabłka mam obiecane z sadu koleżanki, więc chyba szarlotka będzie?

niedziela, 5 października 2008

Cailler of Switzerland i powitanie krów :)

Że nie jestem fanką czekolady w ogóle to wiadomo - jestem świadoma, że dla niektórych te słowa to jak bluźnierstwo, ale cóż.. Wczoraj z samego rana grupka erazmusów się wybrała na zwiedzanie fabryki czekolady w Broc. Pogoda pierwszy raz średnia, odkąd tu jestem. Zimno, mało słońca, trochę deszcz padał - na szczęście w pociągu nie pada. Broc leży w okolicach Fryburga, góry jakieś wyższe mają niż tu. Przepiękne, ośnieżone szczyty, oszronione lasy - szczerze mówiąc nikt z nas chyba nie był przygotowany na takie okoliczności przyrody. Ale wspinac się nie wspinaliśmy, więc nie było tak źle. Ze szwajcarskich czekolad kojarzyłam jedynie Lindta i trójkątną Toblerone - ale cos więcej?? Trafiliśmy do fabryki Cailler-Nestle. Na początku uraczyli nas oldschoolowym filmem z czasów początku fabryki. Potem już ciekawiej - babeczka w 5 minut opowiedziała, czym ta czekolada się różni od innych (tym, że używają nie mleka w proszku jak Nestle, tylko płynnego mleka z alpejskich krów, a jakże!) i zachęciłą do spróbowania poszczególnych ingrediencji: orzechów kakowych z Wenezueli i Ekwadoru, prażonych orzechów laskowych z Turcji i skądś tam oraz migdałów z Hiszpanii. I od tej pory wycieczka zaczęła się wszystkim podobac! W kolejnej sali kilka obrazków na temat procesu produkcji, ale nie zatrzymaliśmy się tam na długo, bo w następnej sali na długiej szklanej ladzie stały wszelakiej maści czekoladki i czekolady do degustacji :) Studenci wszędzie są tacy sami - więc darmowego żarcia nie odmówią :) Ale trzeba przyznac, że naprawdę baaaardzo doobre były! I pod koniec wycieczki obowiązkowo wizyta w przyfarbykowym sklepiku. Trochę się rozczarowałam, że mały - w porównaniu ze sklepem w Aachen przy fabryce Lindta (tam też lepsze ceny mieli...) to jak mały bazarek...ale zakupy zrobione! Potem godzinka spaceru przez wioseczki w celu podziwiania widoczków - no jak już wspomnialam pogoda średnia, ale jakos nie zamarzliśmy. Bardzo byłam też zaskocznona soczyście zieloną trawą bądź co bądź w październiku. I strasznie słodkie są te dzwoneczki, które krowy noszą - tzn. z ich strony pewnie niekoniecznie, bo za każdym razem jak się schylają po kolejnego gryza trawska to im dzwoni.. non-stop, pewnie niektóre cholery dostają ale cóż, takie życie... Spóźniliśmy się na pociąg, ale dzięki temu mieliśmy czas na mały lunch. Ostatni punkt programu to powitanie krów w Semsales. Tam już sie całkiem jesienno-zimowo zrobilo - zaczal padac snieg z deszczem, brrr...Generalnie wygląda to tak, że we wsi ustawiają takie odpustowe straganiki z różnym lokalnym i nie-lokalnym shitem, namioty ze stołami - można kupic piwo, wino, cos tam cieplego do jedzenia, gra miejscowa orkiestra, a ludzie czekają przy drodze na procesję. I nagle pojawiają się pasterze odświętnie ubrani i krowy z wiankami na głowach i ogromniastymi dzwonami - i idą sobie, orkiestra gra, ludzie klaszczą, a turyści robią zdjęcia. W sumie ma to swój urok, ale trwa to 5 min, a czekaliśmy w ten ziąb chyba ze 20, więc... Ja zdążyłam jeszcze do sklepiku zajrzec z serami, żeby zakupic miejscowych wyrobów - jakiś z czerwoną skórką wytłaczaną w plaster miodu i kwaitki kupiłam: Mont Vully (chyba) - dobry, i coś tam de Semsales (na bank miejscowy) - ten był z kolei miękki i trochę nie za bardzo pachniał. 
Po powrocie trafiłyśmy z Ayą na naszą nową sąsiadkę. Do tej pory wiedziałam, że jest z Chin, ale nie bardzo kojarzyłam jej imię. Wbrew pozorom to częsty problem tutaj - bo ludzie są z tak odległych miejsc, że cięzko jest zapamiętac imię, o którego istnieniu się wcześniej nie słyszało. W każdym razie okazało się, że moja nowa sąsiadka ma jakieś chińskie imię, ale ma też i europejskie - Sabrina. Bo Chińczycy tak mają - czasem sobie wybierają jakieś bardziej zachodnie imię. Co ciekawe chłopak Sabriny został przy chińskim. Mieszka 3 piętra niżej, więc jest tu częstym gościem. Zrobiłyśmy z Aya deskę serów i zaczęła się kulturowa rozmowa. Okazało się, że oboje pochodzą z miasta (oczywiście, nazwy nie powtórzę, już nie mówiąc o zapisie...), w którym mówi się najbardziej poprawną chińszczyzną, taką jaką mówią np. w TV - nawet w Pekinie mówią z jakimś tam akcentem. No więc od razu postanowiłam wrócic do nauki chińskiego, skoro mam takich wypaśnych nauczycieli pod nosem i czekam cierpliwie na zamówione podręczniki. Nie liczę na jakieś cudowne efekty, ale zawsze jakichś paru zwrotów się nauczę.
Z planów weekendowych to tylko pranie + basen i domowe spa ... a w poniedziałek znów do labu. Na szczęście przeklęty projekt w gigantyczną ilością barwników już się kończy i wreszcie zacznęnasze EPFLowe barwniki i elektrolity badac = oznacza to tyle, że już nie będę musiała tylu baterii na raz robic :)

poniedziałek, 29 września 2008

Genève/Genf czy jak tam ją jeszcze zwą

Niedziela, 7 rano.. z trudem wstaję z łóżka.. pogoda taka sobie za oknem, ale coż - plan jest i nie chcę wyjśc na mięczaka. Dla obudzenia wybrałam wersję "A, przejdę się na dworzec!" i tuż po 9 byłam na dworcu. Bez szaleńst, trochę lepsze niż nasze Kielce :) tylko pani w okienku sympatyczniejsza - poradziła mi w jaki sposób korzystac z zakupionych przeze mnie zniżek. Na krótkie dystanse bardziej niż day-passy opłacają się zwykłe bilety (no ja mam demi-tariff, więc połowa ceny i wiadomo, że od razu w dwie strony:)) skombinowane z day-passem w obrębie danego miasta (autobusy, tramwaje, metra, łódki..). No i czekałam na pociąg - w międzyczasie wziuuuuu! i przejechało TGV. Zwolnił, jak przez stację przejeżdżał, ale i tak prędkośc imponująca. Się nie zatrzymał, bo nie jechałam z Lausanne, tylko z Renens (mój mały, sąsiednio-dzielnicowy dworzec, 30 min à pied). Od razu refleksja: rzut oka na tory-czy one się czymś różnią? tzn. te po których zasuwają "normalne" pociągi i te od TGV. Jak dla mnie, kolejowego laika - w ogóle! Na dobrą sprawę nie za bardzo różnią się też od naszych polskich: kamyczki, drewniane deski pod spodem...echh..a tu z LBN do KRK 6h pociągiem (to tylko możliwośc, ja wybieram busiki). Mój Interregio przyjechał oczywiście punktualnie -nie omieszkałam sobie zegarków zsynchronizowac. Przyjechał 2 min przed i elegancko o czasie ruszył w dalszą drogę. 2 klasa dla mnie OK - nie ma przedziałów, siedzonka są po cztery, jak do stolika. Od razu zainteresowanie wzbudzają ogromne okna, a raczej to, co za nimi. Trasa Lausanne-Geneve prowadzi prawie, że nad brzegiem jeziora - praktycznie tafli nie traci się z oczu cały czas..i oczywiście te góry po drugiej stronie...Zdjęc nie mam, bo pociąg naprawdę zapierniczał i wychodziły rozmazane. Trzymajcie kciuki, żebym się tu osiedliła, to będzie gdzie przyjeżdżac, żeby zobaczyc to na własne oczy. Widoki piękne, górskie zbocza poorane równymi rządkami winorośli. A propos szwajcarskiego wina - nie jest zbyt znane na świecie, prawda? Jak wino, to francuskie, chilijskie, kalifornijskie, australijskie, włoskie...a tu mówią, że szwajcarskie po prostu jest tak dobre, że Szwajcarzy wszystko sami wypijają :) Próbowałam, a jakże - ale zbyt dobra zabawa była, żeby głębiej zastanawiac się nad walorami smakowymi ;D Niecałe 40 min upłynęło stosunkowo za szybko - fantastyczna podróż, cichutko, szybko...
W Genewie już na dobre wyszło słońce - zapowiadał się super dzień. Ta wycieczka była moją pierwszą tu, więc nie ustrzegłam się przed błędami. Po pierwsze błędne założenie, że "gdzieś na pewno znajdę mapę centrum". W Dublinie podziałało: ulotko-mapę, w dodatku z zaznaczonymi miejscami must-go, must-see, znalazłam na pierwszym standzie koło przystanku. Dlatego też nie zaopatrywałam się w jakiś specjalny przewodnik - a na cholerę to dźwigac? Fakt, pół soboty poświęciłam na szukanie w necie rzeczy, które warto zobaczyc - przeglądałam fora, netowe przewodniki, odwiedzałam konkretne stronki muzeów czy innych takich. Zrobiłam listę i mniej więcej wizualnie ułożyłam sobie plan przestrzennie na terenie Genewy. A tu kiszka.... szukałam mapek dla turystów-sierot na dworcu i nie znalazłam. Trochę się spieszyłam , nie przeczę, że może przeoczyłam. Ale moim pierwszym celem była kwatera ONZ, do której wpuszczają o określonych godzinach. Wypadłam więc z dworca, wpadłam na przystanek i wsiadłam w pierwszą rzecz, która jechała w kierunku, który myślałam, że jest właściwy. Nie pomyliłam się!! Dowiozło mnie pod samo UN! Tylko wejście dla turystów było co prawda kawałek dalej, ale spoko. Po drodze doczepiło się do mnie dwóch Afrykańczyków - niestety, ich akcent nie pozwolił mi na przyswojenie nazwy ich kraju, tudzież głębszą konwersację. Szukali Muzeum Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksięzyca, a mi coś świtało, że to po drugiej stronie UN, więc poszliśmy razem. W połowie drogi, gdy zaproponowali skrót przez park, zapaliło mi się czerwone światło - i od tej pory wszyscy ludzie stali się dla mnie: a)terrorystami, b)zamachowcami-samobójcami (zwłaszcza, jak mieli torby i słabo określone cele pobytu w danym miejscu), c)handlarzami ludźmi, d)gwałcicielami, e)mordercami. Odetchnęłam z ulgą, jak zobaczyłam gmach UN i kilku solidnie wyglądających strażników. Miałam szczęście, bo rzutem na taśmę załapałam się na wycieczkę po angielsku. Szybka procedura bezpieczeństwa (paszport, drukowanie przepustki, itd.), krótki sprint do drugiego budynku i się zaczęło. Wycieczka trwała godzinę, przewodnik był bardzo interesujący :), grupa zmiksowana z całego świata (przewaga Japończyków, wiadomo), w sumie odwiedziliśmy kilka sal konferencyjnych, bo to normalne miejsce pracy, więc się za bardzo szwendac nie da, zreszta takeigo przewodnika, to się raczej nie chciało gubic, do ogrodów niestety wejśc nie można, ale uraczono nas historią ONZ i jego strukturą - czy wspominałam już o nieziemsko przystojnym przewodniku :D? Moim zdaniem warto odwiedzic to muzeum, zwłaszcza jeżeli się choc trochę interesuje sytuacją świata, historią. Za dużo dowiedziec się nie dowiedziałam, oprócz paru ciekawostek, ale generalnie dla mnie fajne. Krótka wizyta w sklepiku przymuzealnym (Boże, ostatnio zawsze w te sklepiki wdeptuję, choc wiem, że najczęściej tam shit pierwszej klasy sprzedają...no, w sumie bez przesady - nie taki straszny znowu ten shit, ale samo słowo "pamiątki" jakoś tak mi się dziwnie kojarzy). Szczerze mówiąc, potrzebowałam smyczy do kluczy do labu, więc zainwestowałam w piękną, niebieską ONZ-ową. Summa summarum: shit funkcjonalny. Przerwa na lunch w ogrodzie botanicznym, a potem spacerek do przystani. Trafiłam na pół-maraton genewski, więc dżiliardy ludzi wyległy na ulicę - kibicowac, rzecz jasna, chociaż biegaczy też było sporo. Ale oki - nadal bez mapy, orientuję się na standach rozstawionych w parku, poza tym szłam w kierunku Jet d'Eau - najwyższa w Europie fontanna, tryskająca na 140 m, symbol Genewy. Właściwie dlatego pojechałam tam w zeszły weekend, bo gdzieś czytałam, że zamykają ją na początku października i otwierają na wiosnę. Tyle że na wiosnę to mnie nie będzie tu raczej, więc ostatnia szansa. Uparłam się łódką przepłynąc na drugi brzeg, i cudem udało mi się - tu w ogóle łódki jak autobusy - co 10 minut, 4 linie, 4 różne przystanie. Oprócz tego można na rejs się wybrac (co mi uroczy pan kapitan zaproponował, bo on niestety, tylko kilka minut płynie, a ta łódka obok godzinę :) - ale wybrałam jego, z czego też był zadowolony). Na drugim brzegu szybko do Zegarka Kwiatowego - żadna rewelacja, spodziewałam się czegoś większego. Tak szczerze mówiąc, tutaj wszystko jakby w miniaturze - wszędzie blisko, mimo, że na mapie wydaje się, że kawałek spory. Zahaczyłam o katedrę (chyba standardowy punkt większości wycieczek ludzkości - jakieś miejsce kultu religijnego - zaskakujące, jak bardzo głęboko jest to zakorzenione - i jak szeroko!). Następny punkt to Muzeum Sztuk Pięknych. Genewa o tyle lepsza od Lozanny, że płaska jest, więc spacerek to naprawdę spacerek, a nie wypluwanie płuc i rzężenie przy wdrapywaniu się non-stop pod górę. Muzeum może pochwalic się Rembrandtem (szt. 1), Renoirem (szt. chyba ze 3), Pisarro (naliczylam 2), Van Gogh'iem (szt. 1), Picassem ( 1, ale tragiczny, naprawdę masakra -ja i moja siostra rysowałyśmy lepsze ludki jak miałyśmy 3 latka) - oprócz tego parę ciekawych rzeźb oraz instalacjami (czasem tak nowoczesne, że masakryczne, w stylu: gigantyczne płótno pomalowane całe na pomarańczowo - Hę:/?). Ach, odwiedziłam jeszcze Muzeum Historyczne w podziemiach tego samego budynku - i powiem tak: w porównaniu do polskich zbiorów, to fakt - mają starożytny Egipt, Etrusków, Grecję, Rzym - od średniowiecza to mamy już te same sprzęciory mniej więcej. Egipt - super, jestem fanką, uwielbiam wręcz Grecję, ale niestety, jak się było w Luwrze, to naprawdę ciężko teraz czymś zaskoczyc... a może już zmęczona byłam? Obok było Muzeum Historii Naturalnej, ale gdy od razu na wejściu przywitały mnie dwa węże zapaliło mi się kolejne czerwone światło, powróciły koszmary: a co będzie, jak będą mieli salę poświęconą... motylkom?? O NIE!!!!! Dziękuję, do widzenia, rzut oka na szkielet słonia i bye-bye! Zaraz obok Muzeum Zegarków - opcja zdecydowanie bezpieczniejsza... i fajnie by było, gdyby było otwarte... No to przejechałam się autobusem do centrum. Uliczki wyglądają na dośc snobistyczne, sklepy niczym z Champs-Elysees (wiem, kto byłby tu w siódmym niebie!!). Mały wypad na wysepkę i postanowiłam łódką skierowac się w stronę dworca. 
Mała dygresja - odwiedziłam tutejszego Maca. Zawsze odwiedzam, w jakimkolwiek kraju bym nie była. Cenowo - oczywiście, tak jak już czytałam - najdroższy Big Mac na świecie. Smakowo - brak odchyleń od normy. Zawczasu poprosiłam o sól, bo bałam się, że będzie jak we Francji - gdzie ich polityka zdrowego żywienia nie przewiduje w ogóle solenia żarełka w Macu. Pomijam okoliczności (zagubienie w Alpach, noc się zbliża, ja mam gorączkę i zdycham na tylnym siedzeniu) - tamten francusko-alpejski Mac był obrzydliwy, a kosztował niewiele mniej niż szwajcarski!
Wycieczkę zaliczam do udanych, chociaż na koniec przytrafiło mi się jeszcze szukanie w Lozannie jakiegoś miejsca, żeby rozmienic pieniędze na monetki (metro tylko monetki przyjmuje), a po godzinie 17 graniczy to z cudem. Dlatego kolejne postanowienie- jak wycieczki, to lepiej w sobotę :) Wszystko jest dłużej otwarte!

piątek, 26 września 2008

Geograficznie: okolice EPFLa

Dziś króciutko (mam nadzieję). Udało mi się dziś z labu wyrwac wcześniej - po 16, a to i tak sukces w porównaniu z ostatnimi powrotami tuż przed 20... Niestety, dziś nie miałam ręki do baterii, ale może tropikalne wakacje pod lampą przez weekend podrasują je trochę. Odnalazłam dziś pocztę w mojej dzielnicy i z rozpędu dotarłam do dworca, gdzie zaopatrzyłam się w zniżkowe karty na pociągi i inne takie, gdyż w weekend planuję wybrac się do Genewy. A tu bez zniżek to albo trzeba byc dzieckiem Gates'a, albo żoną szejka. Na szczęście szwajcarskie koleje oferują szeroki wachlarz rabatów, które można dowolnie dopasowywac do potrzeb. Do tego warto dodac, że zniżki obejmują nie tylko pociągi, ale także autobusy, tramwaje, metro i łódki - a nawet niektóre kolejki w górach chyba. Dla turysty świetna sprawa! 
I tak pozostając w podróżniczych klimatach prezentuję poniżej widok z lotu ptaszora na kampus EPFL'owski - o dziwo, mój maison też się załapał :) i reszta mojej okolicy także, co skrzętnie zaznaczyłam i wyłuszczyłam w legendzie. (żeby powiększyc zdjęcie, polecam kliknąc na nie, bo ja nie umiem tak zrobic, żeby od razu było duże.....)

 Jak widac, centrum miasta to to nie jest - do centrum metrem (które, jak już pisałam wcześniej zasuwa po ziemi) jest tak ok. 10-15 min. To, co widac na zdjęciu, to styk dwóch dzielnic - na północy Chavannes-pres-Renens (moja) i na południu Ecublens. Cóż mogę powiedziec - do szkoły mam 1 przystanek "metra", więc odpuszczam sprawę i chodzę. Dobre, żeby rano się rozbudzic i w ogóle, poza tym chyba jestem przyzwyczajona do chodzenia do szkoły. Do wyboru mam dwie drogi - jedną brzegiem lasku, który na zdjęciu się nie zmieścił, drugą obok terenów sportowych. To są właśnie te boiska, o których też chyba wspominałam. Należą do dzielnicy i generalnie wstęp wolny - jak ktoś chce, to przychodzi i gra. Wieczorami są jakieś treningi - wtedy też włączają światła, mają też fajne elektroniczne tablice.. Piszę to dlatego, żeby pokazac kontrast między naszymi, polskimi realiami, gdzie chłopaki kopią piłkę gdziekolwiek i nierzadko za bramkę robią po prostu dwa drzewa. Ale mimo wszystko chyba kluby z Polski częściej pukają do drzwi europejskich rozgrywek niż szwajcarskie. szkoda tylko, że zazwyczaj na pukaniu się kończy. Ale niech ktoś spróbuje wymienic jakiś szwajcarski klub - bo ja nie potrafię ! FC Lozanna :) ?? 
Przy wejściu na kampus stoi Le Cubotron - takie cuś kwadratowe nad Nową Chemią. To dawny budynek UNILu, a teraz tam fizycy mają swoje warsztaty techniczne. No i Nowa Chemia (Batochimie) - zbudowana niedawno i wszyscy mówią, że wygląda jak Titanic. Trochę w tym prawdy jest, nie przeczę - kominy, na dachu, po bokach stylizacja na statek. Skierowana jest w stronę Jeziora Genewskiego. Co ciekawe, zaraz obok kończą budowac jakiś drugi budynej, dużo mniejszy, ale zwieńczenie przypomina maszt statku, z bocianim gniazdem - ktoś miał chyba okres fascynacji marynistyką. I zaczyna się kampus - oś stanowi ciąg budynków połączonych ze sobą. Na parterze i pierwszym piętrze są tam audytoria i sale cwiczeniowe, ciągi szafek dla studentów, kafeterie i restauracje i inne takie przybytki. Od kręgosłupa odchodzą wydziały - na przykład moja chemia, z zaznaczonym miejscem mojego urzędowania (przybliżonym :) ). To jest ta starsza częśc kampusu, zbudowana jakieś 30 lat temu. Bardziej na lewo, w okolicach zaznaczonej przeze mnie Inżynierii Materiałowej, rozciąga się nowocześniejsza częśc - zdecydowanie widac to po architektonicznym stylu - nawet taki laik, jak ja jest w stanie to wychwycic , heh. Te budynki są bardziej wypaśne, ale też trochę "zimne" - wiecie, metal, szkło... W budynku Inżynierii mam jeden wykład - co mnie zaskoczyło, to mnóstwo rzeźb w środku, nawet w sali wykładowej. Sztuka inspiracją dla inżyniera! A może wytchnieniem? 
z przyziemnych spraw to jedna mnie tylko lekko irytuje - brak sklepu "pod nosem". Mieszkając na Lea się rozpuściłam przyzwyczajając do alberciaka, którego przemianowano na carrefoura, czy też żabki (z niezapomnianymi paniami-żabkowymi), do których łatwo można było wstąpic w drodze powrotnej ze szkoły i uzupełnic zapasy... tu, jak widac - trochę gorzej. Ten supermarket, co go zaznaczyłam, to coś mniej więcej w stylu naszego byłego alberciaka - na większe zakupy muszę się wybierac do centrum handlowego - tam mają dwa sztandarowe hipermarkety szwajcarskie: Migros i Coop i parę innych sklepików z ubraniami, i takie tam. Ale mam wakacje od gotowania - na kampusie mamy 4 restauracje i 5 kafeterii i jeszcze parę miejsc z fastfoodami, co zdecydowanie ułatwia mi funkcjonowanie. Ale chyba czas spac - jutro zamierzam planowac wycieczkę do Genewy - oby pogoda była!!

środa, 24 września 2008

typowy madziowy dzien

chyba znow zaczynam wpadac w pracoholizm - a tu mialo byc inaczej! mialam sie obijac i w ogole.. zaczelam lekcje o 8, z labu wyszlam 19.30 - prawie, ze ostatnia.. dzisiaj debiutowalam w centrum jezykowym. rano angielski - niestety, kursu "discussing and debate" nie otworzyli, wiec poszlam sobie na C1 (w C2 nie pasowaly mi godziny). grupa jest o dziwo bardzo szwajcarska. mamy tez wlocha i paru francuzow. od razu wielki plus za lektora - babeczka mowi z pieknym akcentem brytyjskim, podejrzewam ze w ogole z wysp pochodzi. bardzo przypomina mi pania marek a mojego LO, ktora byla (i mam nadzieje, ze jest!!) wspaniala nauczycielka, najlepsza jaka kiedykolwiek mialam. w naszym UJotowym centrum jezykowym ja zazwyczaj mialam szczescie co do lektorow, ale na ogol ludzie strasznie narzekaja. tu z kolei wzieli sie na sposob i zatrudniaja native'ow do nauki jezykow, bo mialam tez okazje gadac z innymi babkami od angielskiego i wszystkie mowily pieknie po brytyjsku. ogolnie spoko, juz pisalismy wypracowanko krotkie - czego sie spodziewamy po tym kursie. ja wiem, ze musze miec czyjs nadzor, bo zdaje sobie sprawe, ze jak mowie, to czasem robie bledy - zazwyczaj jak mowie szybko. no i pocwiczyc pisanie tez nie byloby zle, poza tym ja lubie pisac, wiec im wiecej  essays, tym lepiej :) po poludniu francuski - i tu juz pelen miks. okazalo sie, ze na ten sam kurs chodzi tez moja kolezanka z labu - Soo-Jin (Korea Płd.). Ale koleś (tym razem Hiszpan, ale po francusku mówi pięknie, zresztą francuski zawsze jest piękny, no może niektórzy kaleczą, ale to mały odsetek) stawia na integrację i zapoznawanie, więc generalnie cała lekcja krążenia po sali. To jest kurs nastawiony generalnie na mówienie, ale w necie zostawia nam prace domowe, żeby przypomniec gramatykę i takie tam. Bardzo się obawiałam, jak wypadnę po prawie 3 miesięcznej przerwie i zerowym przypominaniu, ale okazało się, że nie jest tak źle :) Muszę tylko poczekac aż mój zeszyt i podręcznik do mnie przyjadą i myślę, że wtedy poczuję się pewniej. a w labie kolejne baterie, kolejne pomiary. wrzuciłam się w tryb robienia 4 baterii dziennie, zazwyczaj zaczyna się od 2, ale ja jakoś daję radę. Dzisiaj dodatkowo trafiłam na cwiczenia studentów i niestety byłam "hostessą". Ręce mi się trzęsły jak cholera, więc pewnie chłopaki mieli ubaw, jak mi sie trochę barwnika wylało. Potem się bałam, że te baterie jakieś lewe będą, ale po francuskim zmierzyłam dziadostwa i tylko jedna nie działała. Jedna miała niezłe wyniki, ale podrasujemy je trochę. Na razie moje baterie "opalają się" w specjalnej maszynie, która imituje słońce. Ostanio tak podrasowałam te pierwsze baterie, że wydajnośc skoczyła o 0,5% - co wbrew pozorom jest sporo. Pan Zakeeruddin na razie nie plumka, ale też i się nie zachwyca jakoś specjalnie - "not bad" :) Ale wydaje mi się, że jak każdy facet ma problemy z okazywaniem emocji :) Z drugiej strony oczywiście nie oczekuję, żeby mi tu wszyscy brawo bili czy cuś. Zdaje mi się, że to "not too bad" to i tak dużo znaczy - przynajmniej tak sobie tłumaczę :D W przyszłym tygodniu może mi dadzą nowy barwnik - ale na razie chcą sprawdzic, czy wyniki, które osiągam są powtarzalne - żeby nie było zbyt dużego rozrzutu. Dla mnie ekstra - robienie tych baterii jest super! I odkryłam, dlaczego nie zawsze mi wychodziło sklejanie tym polimerem - czasem po prostu za grube szkło brałam i mini-piecyk nie dawał rady tego odpowiednio rozgrzac. Ale oprócz tego wymyśliłam świetny patent na ekstra sklejanie - ale to tajemnica, hehe :)
Wróciłam dziś mega zmęczona -miałam skoczyc na basen po karnet i w ogóle milion spraw, ale rozbolała mnie głowa... Na szczęście jutro też jest dzień!

niedziela, 21 września 2008

Zostaję fanką japońskiej kuchni + Gruyere

Naprawdę zdaję sobie sprawę, że brzmi to conajmniej dziwnie - ale tak, to prawda - jem surowe ryby, wodorosty i dziwne herbatki, i zupy. Są pyszne!! Ja, która ryby zaczęła jeśc może ze dwa lata temu, i tak sporadycznie - przekonałam się do japońskiej kuchni. Inna sprawa, że moja miłośc do sosu sojowego była już powszechnie znana i niektórych lekko zadziwiała ilośc sosu, jaką mogę przyjąc (Big bottle na Lea :) ). Strasznie lubię ten kwaśno-słony smak, i przekonałam się też do delikatnego, rybiego aromatu. Jakiś czas temu Aya zrobiła sushi, a dzisiaj poczęstowała mnie onigiri. Jest to rodzaj bardzo popularnej przekąski w Japonii - coś jak nasza polska "kanapkado szkoły". Robi się ją z japońskiego, dosc kleistego ryżu o okrągłych ziarnach, dodaje specjalne przyprawy, formuje w trójkącik i przyozdabia nori (tymi wodorostami, w które się zawija sushi-maki). Nori nie służy tylko jako ozdoba, za to się też trzyma trójkącik podczas konsumpcji. Aya przywiozła mnóstwo japońskich specyfików, dlatego nie bardzo wiem, co tam jest, bo wszystko po japońsku. A nie bardzo możemy wymyślic jak to na angielski przerzucic. Nieważne - ważne, że było pyszne!! Jakbym mieszkała w Japonii, to bym się przynajmniej zdrowo odżywiała - i to z przyjemnością:) Nie przeszkadza mi naprawdę, że czasem to rzeczy, których normalnie bym nie ruszyła (algi, wodorosty). BTW - nori też można szamac na sucho :) Fajne, lekko słone, rybie, trochę glucieje w ustach po chwili. Można też skropic arkusz sosem sojowym, hehe:) - co też uczyniłam!

Druga częśc kulinarnego posta już stricte szwajcarska. Le Gruyere - twardy ser z krowiego mleka (znów sorki, Ada, poszukam czegoś nie krowiego) robiony w kantonach Fryburg, Vaud (tu gdzie jestem!), Neuchatel, Bern i Jura. Mieli jakieś problemy z nazwą, zanim dostali znaczek oryginalności (AOC - Appelation, d'Origine Controlee), bo we Francji też cuś podobnego produkują, z tym że francuski ser musi miec dziury (bo wymaga tego prawo!), a szwajcarski nie :). Z ciekawostek - żeby zrobic 80 kg Gruyere'a trzeba 800 litrów mleka. Dobry do pieczenia, fondue, zup serowo-cebulowych/czosnkowych (yummy:P). Tak mi się zdaję, że nie będę pisac o tym, jak go robią, bo jak kogoś interesuję, to pod spodem linki wstawię. Z ciekawych rzeczy napiszę jeszcze, że jest to ser o dośc starej recepturze - ok. XIII w. - polecam stronkę, jest wersja angielska, poza tym dużo fajnych zdjęc z produkcji (jedno jest fajne z takim serem wielkim, miękkim jeszcze, jak go koleś niesie). Ja zakupiłam wersję młodszą i słodszą ( i tańszą, heh) - doux - dojrzewa min. 5 miesięcy. Ma czerwonawą skórkę, jak dla mnie pachnie neutralnie, trochę słodko, orzechowo. W smaku delikatniejszy i mniej wyrazisty niż Appenzeller. Gruyere uratował mój dzisiejszy obiad, gdyż sierota kupiłam złą śmietanę - niby było napisane creme, ale to chyba była śmietana na bitą śmietanę (lekko rzadka, płynna nawet..), a nie nasza tradycyjna 18% :/ A ja miałam ochotę na śmietanowy sos.. No, to żeby jakoś zagęścic sos dodałam startego Gruyera. Trochę pomogło, wzmocniło walory smakowe też przy okazji:) Efekty można podziwiac na zdjęciach - ja zjadłam i przeżyłam w każdym bądź razie. Acha, w sumie z tych serów to mi te skórki smakują najbardziej, są najbardziej pikantne :)

www.gruyere.com

Długi weekend - fajnie mieszkac w Vaud!

tiaaa... od wczoraj mamy tu długi weekend. Poza tym w mieście mega feta, gdyż otwierają drugą linię metra (które też chyba raczej nad, a konkrentnie NA, ziemi jeździc będzie). Nie ma się co śmiac, bo Lozanna w sumie dużym miastem nie jest, a nasza Wawa ciągle pierwszej nitki nie skończyła... No, ale tutaj feta jest, koncerty różne, za free można sobie tym metrem pojeździc wow :)! Po wczorajszym, zakupowym dniu nie czułam się zbyt dobrze jakoś i zakopałam się w łóżku oglądając.... Fort Boyard. Cóż - nie ma Lostów, Kyle'a też nie, to trzeba się czymś odmóżdżającym zając. W sumie nie taki głupi ten program, a poza tym lubię Weissa, chociaż w tym programie wydaje się byc w dziwny sposób infantylny - ale może nie wymyśla sam tych gadek, tylko każą mu je czytac? Oby, bo bardzo lubiłam swego czasu "Miliard w rozumie", a w roli prowadzącego świetnie sprawdzał się właśnie Weiss. Na dzisiaj miałam plan - pranie i wycieczka na stację po karty zniżkowe, gdyż w poniedziałek chciałam odwiedzic Genewę (tam nie mają tego święta, bo mają je wcześniej :) ). Ale... mały zonk, bo jak wiecie mój akademik został zalany przez małą rzeczkę w lipcu i do tej pory go remontują (tzn. malują i coś), ale nie odremontowali jeszcze pralni, a concierge wyjechał na urlop. Więc dupka, nie mamy pralek i trzeba zasuwac do drugiego akademca. Można jechac metrem 3 przystanki, ale ja dziś odkryłam skrót - 7 minut przez piękne tereny sportowe. Naprawdę piękne: mnóstwo (z 7) boisk do nogi z pięknie przystrzyżoną trawą, ze 2 korty tenisowe, boiska do rugby.. i normalnie tu ludzie grają, bo to takie centrum sportowe dzielnicy. Prania nie zrobiłam, bo oczywiście kolejka - i musiałam się upchnąc na jutro - więc nici z Genewy :( Spróbuję w przyszły weekend. NO to już mi się nie chciało iśc na dworzec, zamiast tego wybrałam się do Ouchy.

Ouchy był to kiedyś port - osobna osada. W sumie większośc "dzielnic" to osobne osady, np. jak ta, gdzie mieszkam - Chavannes-pres-Rennens, czy tam gdzie EPFL - Ecublens. Sporo ich jest - w sumie wszystkie tworzą "dużą Lozannę", bo tak naprawdę Lozanna to chyba tylko starówka, nawet to nowe centrum Flon nazwali od osady chyba. Ouchy różni jednak to, że zachowało swoją niezależnośc, co przekłada się na przykład na to, że sklepy są tam otwarte w niedzielę (BARDZO ważna obserwacja !!). Korzystając z pięknej pogody (i tego, że zjadłam konkretny lunch, więc chciałam trochę zrzucic kalorii - typowe kobiece myślenie..) postanowiłam wybrac się tam pieszo. Najpierw przez lasek nad jezioro, a potem już wzdłuż brzegu. Czasem zahaczałam o park, gdyż właśnie w tym parku mieści się siedziba Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Oprócz tego w parku mnóstwo obiektów do uprawiania sportów - otwartych dla ludzi. A wszystkie mega zadbane - aż przyjemnie się patrzy, jak ludzie się dobrze bawią w przyzwoitych warunkach. Patrzy, bo mnie oczywiście jakoś ani do nogi, ani do biegania nie ciągnie. Ada, kochana, ty tu byś miała naprawdę raj! Piękne parki, piękne alejki, bezpieczne - nie to co nasz Dżordan (choc swoje uroki też ma, nie wiążące się bynajmniej ze sportowym, bądź zdrowym trybem życia :] ). Zapraszam do obejrzenia galerii z mojego spaceru do Ouchy. Wracając wstąpiłam na jakiś koncert na chwilę, ale troszkę już się zimno robiło, więc zapakowałam się do autobusu i wróciłam do domu. A tu oczywiście wieczorne ploty z Aya i nową koleżanką z Tunezji. Już nam grupka rośnie, żeby wyjśc na miasto, hehe :)

piątek, 19 września 2008

1 tydzien juz za mna

Czas jakoś rzeczywiście przyspieszył. Ani się obejrzałam, a już cały pełny tydzień za mną. W związku z tym parę refleksji (szykuje się kolejny długi post - od razu uprzedzam).

Może najpierw o szkole :) Jako Madzior walczący o lepszy byt (czyt. wreszcie porządek!!) studentów IM poczyniłam parę obserwacji, z których następujące płyną wnioski:

  1. Pod względem organizacyjnym, niestety, UJ jest daleko w tyle. Raczej wydaje mi się, że to specyfika naszego kierunku (międzywydziałowy) sprawia trochę trudności komunikacyjnych, które są początkiem wszechobecnego chaosu - nie można ciągle mówic, że jest balagan, bo kierunek jest nowy. Hello?! on powstal 7 lat temu! Tutaj wszystko jest jasne: wytyczne dotyczące tego ile i jakie kursy trzeba zrobic (jest dosyc duża swoboda w doborze modułów - kursy są pakowane po 3 w jeden moduł, w semestrze trzeba zrobic 4 moduły). Plan jest podany PRZED rozpoczęciem zajęc :) Też mają tu coś w stylu USOSa, ale pomimo, że po francusku, chyba sobie lepiej z nim radzę niż na początku z USOSem.
  2. Poziom zajęc - chodzę tylko na 3 kursy: fotochemia, nanomateriały i coś w stylu naszej fizyki statystycznej zmiksowanej z fazą. Dwa pierwsze kursy są po angielsku, więc luz. Fotochemia jest podobna do naszych fotomateriałów, nawet prowadzący ma coś w sobie z naszego kochanego pana Szaciłowskiego - styl prowadzenia, poczucie humoru :) Myślę też, że będzie to jeden z przyjemniejszych egzamów. Nanomateriały prowadzi pan z Niemiec (Ordnung muss sein :) ), specjalista od nauk o materiałach. Na kursie większośc stanowią chemicy, dlatego trochę mu było nie w smak jak zaczął mówic o dyslokacjach i granicach ziaren, a ludzie nie wiedzieli, o co chodzi. Ja z kolei w tym momencie dziękowałam Bogu, że ktoś jednak zdecydował się upchnąc nam metale i ceramikę :D! Będę miec z tego jeszcze seminarium, ale na razie podoba mi się program tego kursu - przekrój przez najbardziej używane nanoefekty + materiały, bardzo "materiałowy" kurs (nasze władze powinny się ucieszyc, hehe - także z tego, że umiem już ciąc szkło i obsługiwac wiertło piaskowe, bardzo inżynierskie umiejętności!). I na koniec coś, na czym poległam -pierwszy i jedyny raz na studiach! - fizyka statystyczna. Zapisałam się na ten kurs ze względu na Graetzela (podobnie jak ja zrobilo parę innych osób). Na pierwszym wykładzie go nie było i jakiś typ uparł się, że pierwszy wykład walnie po francusku. Trochę się poplumkałam, nawet niektórzy studenci mnie wsparli, ale pozostaje mi czekac na profesora.... Ale zostałam i wysłuchałam wykłądu po francusku - szczerze mówiąc, tak tragicznie nie było, bo przecież matma, fizyka i chemia wszędzie takie same. Częśc słów podobna do angielskiego, resztę jakoś wykminiłam z kontekstu - dało radę. Sęk w tym, że koleś naprawdę był beznadziejny (nie profesor Graetzel, broń Boże!! - jego zastępca) i nie potrafił wytłumaczyc. Przerabiał wstęp do fizyki statystycznej - rozkłady mikro-, makro- i wielki kanoniczny. I gdybym się tego wcześniej nie uczyła, to potrzebowałabym dużej dawki whyobraźni i dobrego podręcznika, żeby to zaczaic. To już nawet ja, po roku przerwy chyba bym to lepiej wytłumaczyła. Ludzie wyszli zdegustowani, z nadzieją, że od przyszłego tygodnia wróci Graetzel. Ja też - może zgodzi się na przełączenie na angielski? Summa summarum a propos poziomu - wydaje mi się, że na UJ dostałam solidniejsze podstawy. To, co my mamy w pierwszych 3 latach studiów, oni mają na 4 roku (tzn. wspólnie mamy postawy fizyki, chemii i te inne blablabla, ale my chyba mamy więcej przedmiotów extra). Z drugiej strony nie żałuję, że coś mi się tu powtórzy (łatwiej będzie zdac egzam :P), ale jest też szansa na spojrzenie na materiał z innej strony. Ach! pozostaje jeszcze czynnik wyzwania - zdac po angielsku kurs prowadzony po francusku, to bedzie cos :) I w ogole miec w indeksie wpis od Graetzela -chyba się poświęcę i przemęczę przez tą francuzczyznę :)
  3. BTW - centrum językowe - bo też korzystam z tych usług (ja testuję wszystko, absolutnie wszystko :)!) - jeszcze na zajęciach nie byłam, ale z tego do jakich grup mnie przydzielono po testach to wnioskuję, że mają strasznie zaniżone te poziomy. Z moim bidnym jak mysz kościelna francuskim dali mnie do A1/A2, a w Polsce byłam przecież w połowie A1. U nich na A1 nie mają nawet gramatyki jako takiej wprowadzanej, dlatego z moim l'impairfait i passe compose trafiłam do sekcji poświęconej mówieniu (tak, można wybrac czy chce się wszystko, czy tylko poszczególne umiejętności - ja stwierdziłam, że po prostu wstydzę się mówic i poszłam akurat tam). A na angielski nie chcieli mnie zapisac, bo stwierdzili, że nie ma po co. A kurs przygotowujący do wystąpień publicznych, na którym mi zależało,  nie ruszył, bo za mało studentów. Ale poprosiłam, żeby mnie wcisnęli gdziekolwiek, bo zawsze to szansa na poznanie nowych ludzi i wymianę poglądów - madzia się zawsze wciśnie :)

No i na koniec news dnia: MOJA PIERWSZA BATERIA DZIAŁA! Tak, ta która jest na zdjęciu w poprzednim poście. Zmierzyłam dzisiaj wydajnośc i początkowo miała aż 7,2% ! Nuttapol powiedział, że super, ale możemy ją jeszcze podrasowac oblepiając specjalnymi powłokami antyrefleksyjnymi z jednej, a "refleksyjnymi" (zwykła folia aluminiowa, hehe) z drugiej. Wsadziłam ją jeszcze do kąpieli słonecznej, ale już nie zdążyłam zmierzyc, bo ktoś się wcisnął na aparaturę. W między czasie cięłam dziś szkło :) Nacięłam się jak wariatka, ale to jeszcze nic. Gorsze jest robienie w nim dziurek wiertłem piaskowym. Strrrrrasznie nudna i długa robota. Zrobiłam sobie ze 40 elektrod - powinno starczyc na ok. 2 tygodnie. I zdążyłam pochwalic się moim sukcesem Zakeeruddinowi, za co zostałam przyjaźnie poklepana po ramieniu "Good job!" :) I odfrunęłam do domu. W ogóle to mam długi weekend, bo w tym kantonie w poniedziałek jest święto - coś w stylu postu. Ponoc dawniej nic się nie jadło oprócz czegoś tam śliwkowego. Na szczęście teraz jakoś tak nie wszyscy przestrzegają tradycji (za śliwkami nadal nie przepadam). Ważne za to są dwie informacje: muszę zakupy zrobic jutro, bo potem wszystko pozamykane, oraz - są darmowe koncerty w centrum :) i na pewno odwiedzę Ouchy ! Czekajcie na relację!

środa, 17 września 2008

Się wzięłam za robotę !

Zaczęło się już wczoraj - od 9.00 zaczęła się moja przygoda z bateriami. Odziana w porządny fartuch i "dizajnerskie" gogularki przywitałam się z Nuttapolem i od razu zapowiedziałam mu, że tak łatwo się mnie nie pozbędzie - będę za nim łazic wszędzie:) Obserwowałam, jak robi baterie - w sumie zajęło mu to trochę więcej niż godzinkę i zrobił 2. Opisu nie zamieszczę, bo pewnie i tak niewiele osób to zainteresuje, a poza tym jest to tajne. Serio. Oni tu się naprawdę troszczą o bezpieczeństwo. Ani ja, ani Nuttapol nie robimy baterii "od początku". Od prof. Zakeeruddina dostajemy gotowe elektrody z TiO2, bo oni robią je w specjalny sposób. I robią je najlepiej na świecie ! dlatego też nie dziwię się, że tylko niewiele osób ma dostęp do tej technologii - nawet w tym labie. To samo z resztą związków chemicznych - dostajemy je buteleczkach w małych ilościach, zakodowane. Podejrzewam, że jak się tutaj dłużej zostaje, to uchylają rąbka tajemnicy - Nuttapol myśli, że może w przyszłym roku pokażą mu, jak się robi elektrody. A kto wie, może ja też się tam zakotwiczę na dłużej:)? 
No, ale póki co miałam wolne przedpołudnie, bo musiałam wrócic do labu o 14, żeby zobaczyc pomiary. Pierwszy prawdziwy dzien w labie nie byl wcale straszny, zwlaszcza, że wiele rzeczy jest podobnych do UJotowego labu w piwnicy. Niestety, ludzików LEGO nie uświadczylam.... :( ale parę innych, fajnych bajerów mają w zamian, chociaż to nie to samo. Szybciutko zahaczyłam o sklep w drodze powrotnej, bo o 19 zaczynała się impreza. Wpadłam do domu, zgarnęłam Ayę i poszłyśmy. Impreza dla studentów z wymiany - co tu dużo mówic :) Jako jedyna Polka cieszyłam się sporym zainteresowaniem :) No, znając mnie, to, niestety, trochę mi się zaszalało (zabrałam silną wolę :) ). Muszę przyznac, ze ta ich organizacja potrafi się dobrze zorganizowac. Wyposażenie niczym szkolenie RKNu, hehe. Wydaje mi się, że zareprezentowalam nasz kraj dumnie i godnie :) Będąc otwarta na gościnnośc Szwajcarów spróbowałam wszystkiego - co prawda wybór jedzenia nie był zbyt duży, ale nie o to przecież chodziło. Piwo mają takie sobie :/ wina (wszystkie kolory) już lepsze (ale to może dlatego, że ja fanką piwa nei jestem?). Szwajcarskiej wiśniowej wódki nie mieli - na szczęście :) Nie byla to jakas duza impreza, wlasciwie oni nazwali to czyms w rodzaju wieczorku zapoznawczego. To się zapoznaliśmy - fajne chlopaki :) Troche sztywne to towarzystwo bylo, dlatego z jakims wlochem i kims tam jeszcze postanowilismy to zmienic i ruszylismy na parkiet. Ale nie na dlugo, bo musielismy kolo 22 skonczyc. Cala impreza byla na kampusie, w restauracji - chyba dlatego... Dobrze, ze nie cierpie na syndrom dnia następnego, chociaż po tym miksie musiałam odbyc jedną poważną rozmowę.
A dzisiaj praktycznie cały dzień w labie - miałam może z pół godziny na lunch. Prawie cały ranek uczyłam się jednej rzeczy - jak skleic baterię.  A nie jest to wbrew pozorom takie proste. Dwa kawałki szkła trzeba skleic polimerowym krążkiem o średnicy ok. 5 mm i grubości 25 mikronów. Mało tego, ma się na to tylko kilkanaście sekund, bo tylko tyle można podgrzewac caly uklad, zeby nie zniszczyc pozostalych waznych i drogich komponentow. Nakleilam sie dzisiaj jak wariatka, bo zeby zrobic to idealnie, to trzeba miec wprawe. Dostalam tez dwie elektrody od Nuttapola, zeby zrobic cale baterie. Jedna z nich to, niestety, kicha. Źle mi się skleiła i jak zamontowałam tam ciekły elektrolit, to się cholerstwo wylało :/ Za to druga wygląda nieźle - z naciskiem na słowo "wygląda". Jutro będę mierzyc to, co stworzyłam. Oto ona (mam nadzieję, że nie zabiją mnie za to zdjęcie, zrobiłam komórką, dlatego jest takie słabe):
Boję się jak cholera, bo dzisiaj Nuttapol zrobił 4 baterie, a tylko dwie działały. Trochę sama na siebie za dużą presję nakładam, bo w sumie Zakeer powiedział, że w tym tygodniu nawet do labu nie muszę jakoś często przychodzic, zebym sie zaaklimatyzowala jakos. A ja jak mroweczka, 8 godzin dziennie w labie :) Oprócz tego nauczyłam się dziś paru technicznych rzeczy typu: jak ciąc szkło, jak robic dziurki w szkle wiertlem piaskowym - takze inzyniersko-technicznych umiejetnosci tez nabędę. I pod koniec dnia przyszedł Zakeer i dał mi... moje własne elektrody i własny barwnik :) Dostałam też swoją szufladkę w labie. Jutro jeszcze muszę skoczyc do tego labowego sklepiku (gdzie wszystko jest za free :) ) po jakiś sprzęcior - dzisiaj wybrałam sobie już szczypce, ale jeszcze potrzebuje jakiegoś szkła i innych takich. 
A jutro mam pierwsze zajęcia - fotochemię i statystyczną teorię i elektronikę ciała stałego, więc krótki dzień to raczej nie będzie... Wykorzystujcie tą resztkę wakacji, jaka wam została :)!

poniedziałek, 15 września 2008

Pierwszy dzien w labie!!

Ilez dzisiaj bylo emocji - czytaj: jak zwykle sie stresowalam (ada i ola pamietaja moje "akcje" przed egzamami na 1 i 2 roku :) ). Ale jak tu się nie stresowac, jak ma się poznac kogoś takiego. Fakt, dla normalnego czlowieka to moze brzmiec dziwnie, ale dla mnie prof. Graetzel to ktos absolutnie niesamowity. Wszystko zaczelo sie dzieki wspanialemu dr (juz teraz hab. :) )Szacilowskiemu, ktory na 1 roku wrecz zasypal mnie prawie 1000 publikacji. No to sobie poszukalam, poczytalam to i owo i trafilam na DSSC (TE baterie). Zafascynowała mnie prawie że banalna zasada działania, oczywiście podpatrzona z Natury. I wsiąkłam - od tamtej pory moja każda prezentacja była na ten temat - i już sobie wyobrażam jak mnie wszyscy wielbili na różnych konwersach i seminariach:) Jak madzia, to wiadomo było, że znowu jakieś baterie słoneczne :) Dzięki, że to jakoś przetrwaliście. Ale jak wrócę, to też was pewnie uraczę conajmniej jedna prezentacją na ten temat, hehe! Sama potem zaczęłam szukac prac Graetzela i śledzic newsy na temat rozwoju tych technologii. A później, gdy zorientowałam się, że nie ma szans na to, żeby zacząc badac baterie w naszych chemicznych podziemiach wymyslilam "Szwajcarię". Pomysł pojawił się pod koniec zimowego semestru na 3 roku (przy okazji prezentacji na konwersach, a jakże!). Pamiętam, że nasz kochany prof. Konior pomagał mi w zdobyciu kontaktu z polskim profesorem na EPFL. Ale wzielam sprawy w swoje rece i tak nie predzej, tylko pozniej, ale w koncu - jestem tu. I dzisiaj bylam w TYM labie !

Przydlugi wstep, ale juz przechodze do rzeczy. Piekny dzien, slonce swieci - to wybieram sie do szkoly z żołądkiem w gardle :) Za pierwszym razem nie zabłądziłam - trafiłam prosto do Sekcji Chemii i z troche wiekszym trudem odszukalam gabinet profesora. Oczywiscie oniesmielona i przestraszona (tak, zdarza mi sie czasem taka byc, choc wiem, ze nie wygladam...) zapukalam do sekretariatu - no bo przeciez nie uderze od razu do mojego guru! Ale nikogo nie bylo.. czy to jakis znak? Po chwili zauwazylam jakas zblizajaca sie pania, wiec tylko bonżurnęłam i czekam dalej. A ona weszla do sekretariatu - no to ja za nia. Wchodze i znow bonżur, a ona od razu - czy ty jestes magdalena?? Noooo, to jestesmy w domu :) Okazalo sie, ze czekali na mnie juz w zeszlym tygodniu i juz zaczynali sie martwic, ale wyjasnilam jej, ze zanim sie rozpakowalam, rozgoscilam to troche potrwalo. Pani Ursula jest przekochana - wypytala mnie o wszystko, o podroz, mieszkanie, czy wszystko w porzadku. Potem zapytalam, czy jest szansa zeby sie umowic na jakas godzine z profesorem, a ona stwierdzila, ze zaraz mu powie, ze jestem. I tylko uslyszalam zzza drzwi "Ooo, Magdalena!" i przed moimi oczami stanal profesor ! Dzentelmenski uscisk dloni + seria pytan o pobyt, mieszkanie itp. - fajnie, bo czuje, ze nie jestem zostawiona sama sobie. Troche jednak kiszka, gdyz sie okazalo, ze co poniedzialek o 9 rano jest seminarium zakladowe i ja juz mam jedno w plecy. Ale ponoc duzo nie stracilam, bo to pierwsze po wakacjach bylo. Na nastepne mam chodzic - no ale to wiadomo...Chwile pogadalismy, a potem profesor zaprosil mnie do... mojego biura! Tak, mam swoje biuro :) Dobrze, ze nie sama - w sumie jest nas czworka: Nicky z Kanady, Francine (Szwajcaria) i Yun-Ho z Chin. Ale mam swoje duze biurko i imię na drzwiach. Dla mnie extra! Potem profesor przedstawil mnie innemu profesorowi, ktorego tez zreszta znalam z publikacji - prof. Nazerrudin z Indii. On będzie takim moim właściwym tutorem, bo wiadomo, że Grazaetzel jest mega zajęty. Kazali mi przeczytac instrukcje BHP i podpisac. Potem pani Ursula zabrala mnie do magazynu - dostalam nowy fartuch, gogle - za free :) Poza tym z tego magazynu mozna brac wszystko, co sie tylko potrzebuje - odczynniki, ale takze zeszyty, pisaki, segregatory i inny biurowy shit. Nawet dostalam karte do kopiarki - tez za free. I to sie nazywaja warunki do pracy, hehe!! Tutaj nawet maja chyba z 7 rodzajow rekawiczek laboratoryjnych - kazde do czego innego i z innego materialu. Przychodzisz, mowisz, czego ci trzeba, dostajesz ( od reki!!!) i wracasz do pracy. To mi sie podoba! 

Full happy czekalam na prof. Nazerruddina (bo mial spotkanie z Graetzelem) i zawarlam blizsza znajomosc z Yun-Ho. Oprocz zwyczajowego small talku dowiedzialam sie, co zrobic zeby miec neta w labie. Pokazal mi tez pracownie komputerowa, gdzie poznalam kolejnego Chinczyka - XiengXi (chyba). On ma troche gorzej niz ja, bo jeszcze nie ma takiej karty kampusowej - ta karta jest do wszystkiego: otwiera drzwi, mozna na nia kase wplacic i placic nia za obiady (studenci maja znizke!), za ksero i takie tam inne bzdury. Ja jeszcze dzisiaj skoczylam do domu na lunch, ale tylko dlatego, ze chcialam kompa zabrac, zeby jakies tam numery mogli spisac. W miedzyczasie otworzylam konto, w szwajcarskim banku hehe:) Fajne uczucie :) A pozniej Nazeeruddin umowil mnie znowu z prof. Graetzelem na spotkanie. Na szczescie, poszedl ze mna - bo ja sie znowu balam. W wolnym czasie siedzialam i autentycznie czytalam jakies publikacje, zeby sobie jeszcze raz przypomniec jakies tam rzeczy, zeby nie dac plamy. Okazalo sie, ze niepotrzebnie - zadnego odpytywania nie bylo. Graetzel jest konkretny -usiedlismy, a on od razu przeszedl do rzeczy. No wiec na razie nauka - mam popatrzec, jak sie robi baterie, a potem bede je robic sama badajac jeden barwnik oraz jeden elektrolit. Szczegolny nacisk jest kladziony na ten elektrolit - bo chca go szybko wprowadzic na rynek. Profesor powiedzial, ze poniewaz nie bede tu dlugo, to na razie mam maly projekt. Mam nadzieje, ze uda mi sie to zrobic. Powiedzial, ze dobrze by bylo, gdyby moje baterie pracowaly z wydajnoscia 8%, bo zwyczajowe 11% na tym systemie raczej ciezko bedzie osiagnac. Zobaczymy :) Jak juz zrobie baterie, to bede potem mierzyc ich wydajnosci i inne ciekawe parametry. Oprocz tego zalecil mi tez udzial w jakichs zajeciach, a ja sie bardzo ucieszylam, bo balam sie, ze kaze mi tylko w labie siedziec. Na szczescie nie, lyknal moje 3 kursy - teraz tylko mam problem z zapisaniem sie na nie, ale mysle ze jutro to rozwiaze. Spotkanie trwalo ok. 45 minut, po czym Nazeeruddin zaprowadzil mnie do kolejnego studenta, ktory juz umie robic baterie - Nuttapol (Tajlandia) jutro wprowadzi mnie w tajniki labu. Takze szczerze mowiac, dotychczas w labie spotkalam 2 szwajcarki. I wszyscy mowia po angielsku (jupi!).

3 majcie kciuki, zeby moja slynna aura nie ujawnila sie tym razem, bo nie chce miec zadnego obciachu/problemow. 

niedziela, 14 września 2008

Spacer po Lozannie

Dzien wstawal rownie powoli jak ja. Spie tutaj srednio do 9, co nie zdarzalo mi sie nigdy wczesniej. No wiec rano dzien nie byl tak do konca zdecydowany, czy ma byc ladny, czy znow ma padac. Ale zanim sie zebralam i zjadlam sniadanie niebo bylo piekne i niebieskie. A propos sniadania - wyprobowalam ser. Dodalam go do omletu i byl to bardzo dobry pomysl :) Charakterystyczny aromat i smak rozlozyl sie rownomiernie po potrawie, a ser pieknie sie stopil. Smiesznie sie ciagnal :) Po tym dosc poznym sniadaniu (11 !!) postanowilysmy z Aya wybrac sie do centrum miasta.

Poszperalam troche w necie i wybralam pare punktow wartych zobaczenia. Duzo tego nie bylo, bo i miasto nie za duze tak naprawde, poza tym w niedziele prawie wszystko jest pozamykane. Metro, ktore wlasciwie w calosci jezdzi po powierzchni, dowiozlo nas do centrum - Flon. Przypomina ono wielki plac budowy, bo cos tam chyba jednak buduja. Poki co jeszcze nie wiem, co, ale moze kiedys sie dowiem. W centrum duzo jest mostow, a wlasciwie kladek, bo to jedyny sposob zeby zniwelowac/zamarkowac roznice wysokosci. Lozanna lezy na zboczu gory i, niestety, spacerowiczowi mocno sie to daje we znaki :) Centrum jak to centrum - reprezentacyjna uliczka z superdesignerskimi sklepami i kafejkami. Starowka jest sliczna, sa fontanny, zegarek z szopka :) - tzn. nie jest to prawdziwa szopka tylko cos w stylu tego zegara w Collegium Maius albo tego z koziolkami chyba (?) w Poznaniu. Wdrapalysmy sie jeszcze wyzej takimi uroczymi schodkami i stanelysmy przed katedra. Niestety, jak sie widzialo katedre w Orleanie albo w Strasbourgu, to ciezko jest czyms zaskoczyc. Ale swoj charakter ma, zeby nie bylo. A, i fajne organy!! Mialy piszczalki i trabki nawet. Aya bardzo duzo skorzystala na tym, ze ze mna poszla bo zaczelam ja wprowadzac w tajniki sztuki sakralnej i oraz chrzescijanskich obyczajow. Na tyle na ile umialam wytlumaczylam jej, ze stare koscioly budowano na planie krzyza, poniewaz Chrystus umarl na krzyzu. Byla zaskoczona, ze tak wiele elementow zawiera dosc gleboka symbolike i nie mogla uwierzyc, ze w grobach za oltarzem naprawde leza pochowani biskupi! Nastepnie wdrapalysmy sie na wieze. Widoczek przedni, niestety, czesc Francji i gory zostaly zasloniete przez chmure. Ale jeziorko i reszta miasta prezentowala sie calkiem, calkiem. Dzieki Bogu, schody byly solidne - kamienne i nie azurowe - inaczej bym tam raczej nie weszla. Chociaz nie, wejsc bym weszla, tylko pewnie bym sie zablokowala przy schodzeniu, co, musze przyznac, czasem mi sie zdarza - paralizujacy strach. Poniewaz, jak juz wspomnialam, miasto lezy na wzgorzu, zachodzi dziwne zjawisko - z jednej strony wiezy jest sie ogromnie wysoko (tak wysoko, ze sie boje do barierki podejsc), a po drugiej stronie na tym samym poziomie jest sie na tylko wysokosci 2-3 pietra. Naszym nastepnym celem byla wieza polozona w lasku Sauvabelin. Troche znowu bylo pod gore, tym razem sciezka prowadzila przez lasek. Po drodze zahaczylysmy o jakis targ z ksiazkami, ale na razie moj francuski nie pozwala mi na rozrywki wyzszych lotow. W ogole nie pozwala mi na zadne rozrywki.. ale mam nadzieje, ze to sie zmieni niebawem! Wieza jest w sumie nieduza (35 metrow), cala drewniana - ale stoi na wzgorzu ok. 300 m nad poziom Jeziora Genewskiego czyli summa summarum jest 4 metry wyzsza od Wiezy Eiffel'a (tak napisali na dole pod wieza). Pomyslowo ja zbudowali: uzyli bardzo dlugich klod drewnianych ukladajac je tak, aby srodki klod lezaly na pionowej osi, a kazda kolejna kloda jest przesunieta o pewnien kat. W ten sposob utworzyly sie dwie klatki schodowe - jedna do wchodzenia, druga do schodzenia. I z tej wlasnie wiezy ma sie widok na cala Lozanne. I nie tylko! Przy dobrej widocznosci widac nawet Genewe oraz majaczacy w oddali Mont Blanc. Niestety, dzis nie dane mi bylo tego doswiadczyc. Mysle, ze sprobuje jeszcze raz, kiedy bedzie lepsza widocznosc - moze w zimie, przy mroznym, czystym powietrzu? Od wspinaczki zrobilysmy sie glodne, ale Aya zna jakas fajna nalesnikarnie. Zapomnialysmy, zy punktualni Szwajcarzy zamykaja kafejki o 17, wiec musialysmy wrocic na obiad do akademika. 

Odpoczywam, gdyz ten spacerek byl wyczerpujacy - ostro pod gore, a potem troche na dol, i znowu pod gore....Ale taki jest urok tego miasteczka!

sobota, 13 września 2008

Appenzeller

Appenzeller – to twardy ser z krowiego mleka produkowany w regionie Appenzell (północnowschodnia Szwajcaria). Do krążków sera dodaje się ziołowej solanki bądź też wina lub jabłecznika, które to nadają mu specyficzny posmak oraz pomagają go zakonserwować. Historia sera sięga ok 700 lat. Obecnie produkowany jest przez ok. 75 mleczarni – każda w troszeczkę inny, chroniony tajemnicą sposób. Proces wytwarzania jest poddawany wielkorotnym kontrolom na każdym etapie powstawania sera – do sprzedaży trafiają tylko te krązki, które uzyskają co najmniej 18,5 punkta na 20 (ciekawa jestem, co robią z resztą?). Mleko pochodzi od krów karmionych wyłącznie świeżą trawą i ziołami. Następnie jest ono transportowane do mleczarni i przechowywane w temperaturze 10˚C. Następnie, ponieważ ilość tłuszczu w serze jest ściśle określona, mleko zostaje poddane od- bądź dotłuszczaniu w wirówce. Potem podgrzewa się je do 31˚C i dodaje podpuszczkę oraz bakterie. Po 30-40 minutach mieszania powstaje zaczątek sera – kłaczki :). Dalsze zagęszczanie polega na delikatnym ogrzewaniu do momentu osiągnięcia właściwej konsystencji. Odpowiednią masę przelewa się do okrągłych form. Każdy krążek przechodzi serię testów i dostaje coś w rodzaju przepustki („cheese pass”) z datą i numerem identyfikacyjnym. Charakterystyczna skórka tworzy się podczas suszenia. Ser dojrzewa w temperaturze 14-15˚C i od czasu do czasu jest przemywany tajemniczą ziołową solanką. Generalnie można wyróżnić 3 odmiany Appenzellera: 

  • Classic – dojrzewa co najmniej 3 miesiące, ma srebrną nalepkę.
  • Surchoix – dojrzewa co najmniej 4 miesiące, ma ostrzejszy smak i złotą nalepkę.
  • Extra – dojrzewa co najmniej 6 miesięcy, jest najostrzejszy i ma złoto-czarną nalepkę.


Moje wrażenia organoleptyczne:


Zapach – no niestety, lekko skarpetowy, ale nie aż tak strasznie. Troszkę słodkawy. Skórka pachnie intensywniej niż reszta. 
Smak – kawałki ze skórką są ostre, mają słodki posmak. Reszta sera też jest ostra (trochę mniej),momentami słona – ale też bez przesady. Ser nie posiada dziur, a jego konsystencja jest delikatna.
Powymądrzałam się trochę, ale póki co nie mam żadnego porównania. Ponoć Appenzeller świetnie sprawdza się w daniach gorących, tak więc jutro rano wypróbuję go w omlecie !

Dla zainteresowanych: www.appenzeller.ch