wtorek, 11 listopada 2008
Bond, buba i wróżki
Za to nadrabiam teraz aktywnym weekendem :) Nagrodę dla najbardziej aktywnego uczestnika konkursu dostaje... moja pierwsza ósemka! Ząb, znaczy się, ten mądrości, powiedzmy. Niby wniosek prosty - przyjechałam tu i zmądrzałam, ale o dżizas, jak to masakrycznie boli!! Zaczęło się delikatnie w piątek wieczorem, a w sobotę sajgon... W sumie nie wiedziałam o co chodzi, bo to mój pierwszy ząb. A takie miałyśmy plany!! Ale stwierdziłam, że póki co nałykam się jakichś prochów i będzie. Zresztą jak luknęłam na cennik tutejszych dentystów, to jakoś trochę przestało bolec :/ EKUZ nie obejmuje dentystów, a EURO26 tylko do ok. 300 CHF - to chyba taniej mi wyjdzie samolot do Polski w 2 strony i moja dentystka w Świdnikowie. No więc nafaszerowana dragami wybrałam się z Justyną na Bonda - z tego co czytałam, to w Polsce niezłe kolejki są!! A tu jedynym problemem było znalezienie kina z VO - version original, bo Szwajcarzy, podobnie jak Włosi, Niemcy i Francuzi lubią sobie dubbingowac filmy. No ja niekoniecznie uważam to za dobry pomysł :/, zwłaszcza, że żadnym z tych języków nie władam tak dobrze,żeby filmy oglądac. Ale dbają tu przynajmniej o takie sierotki jak my, i w każdym większym mieście jest przynajmniej jedno kino, gdzie grają bez dubbingu - tylko lecą dwie albo 3 wersje napisów naraz :)
Mnie się Bond podobał, nawet przekonałam się do Craiga, bo w poprzednim filmie jakos tak nei bardzo mi do gustu przypadl. Film jest OK, tylko jakos tak dziwnie dlugawy. Nie to, że akcja slaba - wrecz przeciwnie: ciagle cos sie dzieje, duzo niespodzeiwanych zwrotow. To taka jakas dziwna dlugosc... albo moze nei moglam doczekac sie konca, zeby sobie zapodac żel dla ząbkujących dzieciaczków? Tak głupio w kinie, posród ludzi grzebac sobie paluchem głęboko w buzi, nieprawdaż?
Lozanna wieczorkiem jest śliczna, pięknie podświetlone mosty, katedra.. cudnie :)
A w niedzielę miałyśmy jechac zwiedzac jakies superowe wodospady, ale się okazało, że zamknęli to tydzień temu. Tu rok dzieli się generalnie na dwie pory - od maja do października jest lato i wszsytkie muzea, parki rozrywki, przyrodnicze i inne takie tam są otwarte, oraz od listopada do kwietnia - wyżej wymienione są w 70% pozamykane, gdyż i tak ludzie tam nie chodzą, bo zaczął się sezon narciarski. No więc chyba naprawdę będę musiała przynajmniej spróbowac dwie deski przypiąc...ehhh
Zamiast wodospadow Justyna znalazła jakąś jaskinię. Oczywiście, ja musiałam mega zamieszania narobic, bo nie spałam pół nocy przez tego zęba, i już byłam zdecydowana iśc z samego rana do lekarza, po czym łyknęłam ketonal (to już dla mnie ostatecznośc!) i jakoś stanęłam na nogi :) Wycieczka zaczęła się od małego zonka - trochę techniki i człowiek się gubi: dziewusie z Polski chciały sobie kupic bilety w automacie na dworcu, no i coś żeśmy spieprzyły centralnie, bo nasz bilet -sprawdzony przez panią konduktor- okazał się całkiem do d..niczego:)Ale coś tam po niemiecku nam napisała na nim, i powiedziała, że niby w jedną stronę możemy jechac, ale z powrotem to musimy kupic drugi, bo te co kupiłyśmy to trochę za tanie. No dobra :) W drugim pociągu też się nas babeczka czepiła, ale jakoś żeśmy jej powiedziały, że chciałyśmy dobrze, ale nie wyszło. Wyglądała, jakby już chciała nam karę wlepic, ale poplumkala trochę coś w stylu: "Zeby mi to był ostatni raz!" i dała nam spokój.
Dotarłyśmy do Sion/Zitten - stolicy sąsiedniego kantonu Valais/Wallis. Robią tu dużo dobrych serów :) Pierwsze słowa Justyny w Sion - Boże, jaka dziura! No ale w Szwajcarii wszystkie miasta są małe.. Dziura, ale sklepy Niny Ricci, Yves Saint Laurent i jeszcze parę innych mają! Generalnie w niedzielę wszystko zamknięte, ale że ładna pogoda była, to postanowiłyśmy się wdrapac na wzgórza, które są symbolem miasta. Na jednym z nich są ruiny zamku Tourbillon. No i okazało się, że obie kondycję zostawiłyśmy w domu, ale warto było się przemordowac, bo widok piękny!! Na górze wyczytałyśmy w przewodniku, że na sąsiednim wzgórzu Valère jest bardzo stara bazylika z najstarszymi działającymi organami - no to jak mogłyśmy tam nie wleźc?! Bo najpierw trzeba było zejśc z jednego wzgórza, a potem znowu wdrapywac się na drugie. Bazylika jest bardzo, bardzo stara - wczesne średniowiecze, zupełnie inna niż to, co widziałam do tej pory. Organy są niewielkie, zawieszone w takeij "łódeczce" na środku ściany - tak jakby ktoś wleciał w bazylikę jakimś Latającym Holendrem i zaprakował. Wspinaczka sprawiła, że zgłodniałyśmy. Wybrałyśmy się na fondue do małej, lokalnej knajpki. I już wiemy, co Szwajcarzy robią w niedzielę (bo w sobotę wszyscy robią zakupy!) - w niedzielę spotykają się ze znajomymi w knajpkach! było tłoczno, ale udało się znaleźc dla nas stolik. Zamówiłyśmy tradycyjne fondue i białe winko "Dame du Sion" - jak na damy przystało :)To fondue było absolutnie boskie - pyszne sery, sporo czosnku, i delikatny aromat wina (wydaje mi się, że w tym fondue w Bernie lekko przegięli z winem właśnie). Tu proporcje były idealne! Pyyyycha!
Przy winku trochę się zagadałyśmy i ominęłyśmy jeden pociąg.. no to jeszcze krótki spacerek deptakiem po Sion. I Justyna zmieniła zdanie, hehe:) Zwłaszcza, jak wysiadłyśmy w Saint Maurice - to już taka dziura z definicji. W sumie nic złego, takie małe miasteczko. Włączyłyśmy trochę przyspieszenie, żeby zdążyc do tej jaskini. Znaki mówiły, że 30 min, ale już po 10 min. widziałam szyld Jaskini Wróżek. Znaki kłamią?? O nie! Bo szyld był, owszem - ale u stóp kolejnej góry! Tak - żeby wleźc do jaskini, trzeba się znowu w cholerę nawspinac!! A nam czas uciekał jak szalony!! A tu raz, że tchu brakuje, to dwa - no widoczki po drodze obłędne: turkusowa górska rzeka, piękne skały, wodospadzik.. ach!Ale zdążyłyśmy:) Już po pierwszych kilku metrach obie stwierdziłyśmy, że to chyba nie był nasz najlepszy pomysł, bo ciemno, ciasno.. brr! Ale dobra, idzeimy dalej :) Szukałyśmy wróżek, bo zgodnie z legendą ta jaskinia należy do wróżek. Jest specjalne źrodełko, w którym jak się zanurzy lewą dłoń i pomyśli życzenie, to się spełni. Tylko trzeba wrócic i podziękowac wróżkom - ja tam chętnie wrócę :)! Widziałyśmy "krokodyla" uformowanego przez działalnośc wody, "kośc szynki" i na końcu najpiękniejsze... przecudny wodospad!! I śliczne jeziorko.. wodospad ma 77 metrów i nie jest taką sikawą, tylko takim deszczem kropelek!! Postaram się tu jakoś filmik wkleic (no nie najlepszej jakosci, bo to ja robilam!! troche musze panowac nad kreceniem aparatem:) ) - filmik, na ktorym wchodzimy do tej komnaty z wodospadem i robimy wielkie WOW! Ale naprawde, olsniewajacy widok. W ogole w tej jaskini jest bardzo cicho, praktycznie zadnych dzwiekow, a w tej ostatniej komnacie jest taki huk, że szok! Wodospad można obejrzec ze wszytkich stron - co tez uczynilam, przemakając dokumentnie i lekko zraszając obiektyw aparatu (dlatego moje zdjecia sa chalowe, postaram sie wstawic troche od Justyny, ktora najpierw zrobila zdjecia, a potem wlazla pod wodospad:) ). Za wodospadem, jak się podnioslo glowe, to się miało wrażenie, że spada na ciebie deszcz brylancików, kryształków...aż nie chciało się stamtąd wracac, ale byłyśmy ostatnimi goścmi i trochę się bałyśmy, że nas tu zamkną. W drodze powrotnej szukałyśmy wróżek - znalazłyśmy wszystkie pięc (wróżka - lalka barbie przyczepiona w jakims mega-dziwnym miejscu w jaskini). Służą one do zabawy dla dzieciaków - jak znajdą je i zaznaczą na mapie gdzie są, to mają szansę wygrac jakies nagrody. Nam mapki do zaznaczania nie dali :/ Swoja droga fajny pomysl, bo nawet takei stare krowy jak my się wciagnely w szukanie - a przy okazji dokladnie obejrzalysmy cala jaskinie, hehe - spryciarze z tych Szwajcarow!!
Zapraszam teraz do galerii!!
a w przyszly weekend czeka mnie egzamin w Bernie, a potem zmykam do Zurychu na wycieczke erazmusowa! i ząbek przestaje bolec powowli, wiec jest gut!
poniedziałek, 27 października 2008
Nano-refleksja (skrótowy i pobieżny kurs nanoetyki)
Najpierw z newsów obyczajowych: ubiegły tydzień zakończył się moim małym zejściem - za mało snu, jakiś wirus w powietrzu i padłam. Byłam zmuszona zrezygnowac z japońskiego party pożegnalnego kolegi z labu...a było tam japońskie żarcie!! Padłam. Dobrze, że obdarowano nas w ten weekend bonusową godziną :). Tym razem zero wycieczek, chociaż prania mi tym razem nie zaaresztowali. W ogóle miałam zostac w domu i faszerowac się gripexem, ale... ładna pogoda+cienki humor+w piątek stan mojego konta wzrósł o kilkaset CHF (thx to EPFL :P) = hmmm.. a może zakupy :D? Yes, yes, yes (dżizas, już drugiego polityka cytuję....)! Odszczekuję wszystko co powiedziałam na temat tego, że Lozanna to zakupowa dziura! W miasteczku, które mi kojarzy się z Lublinem, mają porządne sklepy, ekhm, butiki - przepraszam - żeby zacząc od Louis Vuitton i Hermès.. No na razie tam się nie obłowiłam, aż tyle EPFL mi nie płaci - ale kto wie :)? Generalnie trafiłam idealnie z momentem, bo to jakiś obniżkowy weekend był w niektórych sklepach. I jeszcze załapałam się na końcówkę targu - widziałam to w Bernie, ale tu?? Na tych stromiznach?? A jednak - są szaleńcy, którzy rozstawiają swoje kramiki ze wszystkim na tych pięknych, krętych i obrzydliwie nie-poziomych uliczkach. Lubię takie targi (chociaż w dzieciństwie nienawidziłam jak mama nas zabierała na zakupy po warzywa na targ) - właśnie warzywa tu są, mnóóóóstwo pięknych kwiatów oraz przepyszne sery, mięsko i ryby (coś jak Francja!) i oliwki w 100 rodzajach. Dla mnie rano iśc na zakupy w sobotę to między 13 a 14, więc już się zwijali generalnie - ale może kiedyś coś mnie tknie i się masochistycznie poświęcę?
To, co znajduje się poniżej nie powinno nigdy byc cytowane wyrwane z kontekstu - jest to wypowiedź, którą należy traktowac jako całośc. Może byc ona kontrowersyjna i przerażająca momentami, ale jej celem nie jest bynajmniej przestraszenie i zniechęcenie nikogo do nowych technologii. Po prostu po kolejnym genialnym wykładzie "Nanomaterials" doszłam do wniosku, że na moich studiach (i tym nowym kierunku Zaawansowane materiały i nanotechnologie) w ciągu 5 lat nie znalazł się nikt, kto sprowokowałby dyskusję na temat nanoetyki. Byc może dlatego, że w Polsce nie ma przemysłowego lobby, ba! - tam high-tech po prostu praktycznie nie istnieje. Niemniej jednak uważam, że kształcąc ludzi w tej właśnie dziedzinie trzeba też - oprócz ciągłego zachwycania się nowymi możliwościami i odkryciami - jasno i wyraźnie powiedziec o bardzo przyziemnych sprawach, które wiążą się z wprowadzaniem tychże technologii na rynek.
Miała byc nanorefleksja - a więc: na początek trochę podstaw. Nano, czyli 1 milionowa częśc milimetra - ciężko sobie wyobrazic. W całym tym nanoszaleństwie chodzi o skalę, a więc dla unaocznienia: przeciętna komórka - 1 komórka organizmu - ma ok. 10 mikrometrów, czyli 10 000 nm. To tak, jakby położy tic-taca obok 35-40 piętrowego budynku - i ten budynek byłby komórką... A my potrafimy już robic takie cząstki (no dobra trochę większe, ale co za różnica, czy ułożysz jeden na drugim 50-60 tic-taców, jeżeli obok stoi ten wieżowiec??)! Parę lat temu na zachodzie szalał przedrostek nano (który swoją drogą pochodzi od greckiego nanos - karzeł); wszystko, co sexy i trendy było nano, do tej pory jeżeli pisze się do kogokolwiek o fundusze na badania, jeżeli nie ma nic z nano, to raczej marne szanse na kasę. Ale zanim wielka moda na nano-wszędzie dotarła do Polski, burza zaczęła cichnąc. W sumie my nawet tego nie odczuliśmy - ja jedyne co zauważyłam to nanosilver samsunga (antybakteryjne powłoki w lodówkach, pralkach, a nawet obudowach laptopów ostatnio!) i seria kremów nano coś tam Ireny Eris. I to by było na tyle.
A WŁAŚNIE, ŻE NIE!! Wbrew pozorom z nanocząsteczkami już dawno obcujemy, ale nikt nie jest w stanie stwierdzic, w jakiej ilości. Z prostej przyczyny - nie istnieją żadne regulacje prawne dotyczące informowania konsumentów w kwestii zawartości produktów. OK, podany jest skład chemiczny - weźmy taki krem do opalania, z filtrem mineralnym - dwutlenkiem tytanu (TiO2). Jeszcze jakiś czas temu, gdy posmarowało się tym cudem, to świetnie blokował promienie UV, ale też zostawiał na ciele biały film. No to ze sproszkowanego TiO2 zrobili jeszcze bardziej sproszkowany - taki, że go nie widac. Dygresja: czy wepchniesz 2-metrową szafę przez standardowe okno? A 50 tictaców? Mi już nawet nie chodzi o to, czy to rzeczywiście jest niebezpieczne dla zdrowia i życia, czy nie - ale chciałabym wiedziec, co kupuję!!! A propos niebepieczeństwa - NIE można jednoznacznie stwierdzic, czy nanocząsteczki są same w sobie niebezpieczne. I prawdopodobnie nigdy nie będzie można, bo wraz ze zmniejszaniem ich rozmiarów dochodzimy do analitycznych limitów - żeby wykryc taką cząstkę, trzeba przyczepic jej jakiś znacznik (jakąś cząsteczkę) - rozmawiamy w skali kilkudziesięcio-kilkuset atomowej - znacznik też jest mały. Jeżeli przyczepisz tic-taca do wieżowca, on tego nie odczuje - ale jeżeli skleisz dwa tictaci, to zmiana będzie ogromna, dla każdego z tictaców. W momencie przejścia do nanoskali zaczynamy mówic o zupełnie innym świecie - dosłownie. Tu rzeczy opisywane w naszej skali przez klasyczną fizykę sa uzupełnione, a czasami nawet zdominowane przez zjawiska wychodzące poza zdrowy rozsądek. Dlatego też te dwa tictaci w momencie połączenia odczuwają coś w stylu historii typu: w Ziemię uderza druga Ziemia, złączają się. Pomijam siłę zderzenia, ale jakie inne deformacje zostaną tym połączeniem wywołane! Ale zmierzam do tego, że jak się przyczepi cokolwiek do nanocząsteczki, to jej właściwości zostają tak dramatycznie zmienione, że w teście in vitro nie sposób powiedziec, czy to tylko wina naszej nanocząsteczki, czy tego nieszczęsnego tandemu. Podobny efekt wywołują np. polimerowe otoczki stosowane do oddzielania pojedycznych nanocząstek w roztworze koloidalnym. Zrobiono badania, które wykazały, że komórki ginęły wystawione na działanie nanocząstek zamkniętych w polimerowych "kapsułkach", jak i samych otoczek, bez nanocząstek w środku. Dopóki wyrok nie zapadnie podsądny jest uznawany za niewinnego - a tu chyba wyrok zapadnie nieprędko, jeżeli w ogóle.
Kolejną kwestią, na którą zwróciłam uwagę przy okazji tego wykładu jest kwestia nanoodpadów. Ludzie, którzy prowadzą ten kurs pracują z proszkami, nanoproszkami też. Ich lab to specjalna strefa z ograniczonym dostępem, nawet sprzątaczek tam nie wpuszczają. Pracują ubrani jak kosmici. I mają specjalne pojemniki na nanoodpady - chociaż to też trochę bez sensu - cząsteczki sa tak małe, że każdy materiał to dla nich jak sito ze sporymi otworami. Że nie wspomnę o obrzydliwie drogim odkurzaczu dla alergików, z filtrem wodnym i takimi innymi, który i tak musieli wielokrotnie podrasowywac, żeby choc troche tego nanośmiecia wciągnął. Co robic z nanocząsteczkami, "zużytymi" nanocząsteczkami? Oczywiście, rozpuszalne pakuje się w roztwory, te które to lubią pakuje się w różne suspensje i dyspersje - a co z tymi psotnikami, co nie lubią tego typu zabaw?? NIE ISTNIEJE (na razie?) tak szczelny materiał, żeby je zamknąc na amen. Z tego co wiem, to oni zalewają je cementem - no jest to sposób, aby utrudnic dyfuzje, nie powiem, że nie. Oni tak robią - a reszta?
Na koniec uwaga babeczki (swoją drogą superwykładowca!!) na temat szefa labu. Są trzy rzeczy, których nie będzie on miał u siebie w labie: nanorurek (bo wszyscy się nimi podniecają!), farb z nanopigmentami (a wcale nie muszą miec super białych ścian!) i kremu do opalania (to nie tylko w labie!). A cała reszta ma zielone karty. Badania prowadzone są bardzo intensywnie, zwłaszcza w kierunku bio.
W żadnym razie nie uważam, że trzeba zabronic badania nanocząsteczek!! Przecież, to tak naprawdę nie jest nic nowego, istnieją od początku świata (no, może ułamek sekundy po Big Bangu powstały:) ). Tylko dopiero niedawno nauczyliśmy się podglądac i powoli tłumaczyc, co tam naprawdę się dzieje. I im więcej zrozumiemy, tym lepiej będziemy umiec się przed tym chronic i, co, ważniejsze - wykorzystac. Z opinią publiczną jest tak, że raz wyrobiony sąd trudno jest zmienic - dlatego też firmy na razie nie szaleją z wprowadzaniem na rynek nanoproduktów (chociaż nowy iPodnano jest słodziutki!!) - zbyt wiele kontrowersji temat jeszcze wzbudza. Kontrowersji powodowanych głównie niewiedzą, dlatego trzeba zrobic wszystko, żeby tych znaków zapytania było jak najmniej. Nie wolno zabronic prowadzenia badań!
sobota, 25 października 2008
Zostanę japonofilką :)
Na czwartek Aya zaplanowała wspólną kolację dla naszego mieszkanka - każda miała ugotowac coś ze swojego kraju. Ja miałam mega problem, bo zazwyczaj nie jadam typowo polskich potraw, bo się je przygotowuje dłużej niż makaron z sosem :) a części naszych narodowych dań po prostu nie lubię, no szczerze mówiąc. Pierogi byłyby super, tylko że nie bardzo umiem je zrobic (wstyd jak cholera, wiem!). Moja babcia była mistrzynią pierogów, pamiętam jak byłam mała pomagałyśmy z siostrą wycinac z ciasta szklanką kółka, a potem robic takie falbanki na brzeżkach..milion lat temu... Teraz jak już zajadam się pierogami, to z takiej jednej restauracji (można je kupic na wynos, witamy w XXI wieku :) ). No i zonk - co ja ugotuję?? Szarlotkę zrobiłam w niedzielę, i tradycyjnie w poniedziałek już nie bylo. Clementine miała zrobic cos warzywnego-zapiekanego w duzej ilosci, wiec chcialam wymyślic coś lekkiego, żeby dało radę upchnąc po takiej uczcie. Stanęło na sałatce - niestety, nie jarzynowej, bo - oczywiście - nie lubię (wiem, że 95 % Polaków w tej chwili by mnie zabiło wzrokiem) - zrobiłam taką, co niektórzy zwą królewską: wędzony(tu grillowany, bo wędzonego nie znalazłam) kurczak, ananas, ser żółty, kukurydza i jajka - powinien byc jeszcze seler, ale NIE LUBIĘ. Więc to taka moja wersja sałatki.
W ogóle jeszcze wspomnę, że Francuzka zaginęła (jeżeli wcześniej nie pisałam...) - pojechała w zeszły piątek do domu, i do tej pory jej nie widziałyśmy, na SMSy Ayi też nie odpisuje.. czyli jedna potrawa mniej :/ ale za to Aya zrobiła potrawę, z której słynie jej miasto - Osaka. Okonomiyaki to rodzaj naleśnika, ja bym to właściwie określiła mianem placuszka nadziewanego kapustą i przybranego super-japońskimi rzeczami. W czasie gdy ja kroiłam te wszystkie moje składniki, ona robiła swoje żarełko, więc miałam okazję się przyjrzec. W ogóle oni wszystko mają w takich zestawikach: torebeczka, w środku kilka mniejszychtorebeczek+instrukcja i super jedzonko gotowe. To nie to co nasze zupki-kubki czy inne takie w 5 minut - to nie proszki-instant tylko przyprawy, porcje ciasta dla np.3-4 osób. Zwykłe składniki, tylko popakowane w odpowiednie ilości. No więc robi się ciasto jak na naleśniki, wkraja się tam w cholerę kapusty (już miałam obawy, że raczej tego nie zjem bo kapusty też NIE LUBIĘ), dodaje jakieś japońskie zaklęte proszki i smaży razem z szyneczką na patelni małe placuszki. Niby nic specjalnego, ale.... najlepsze jest przybranie! Najpierw placuszka polewa się sosem specjalnym - taki słodko-kwaśny, warzywny, baaardzo dobry. Potem Aya wyjęła coś, co wyglądało jak wióry. Dała mi powąchac, to było coś wędzonego. Okazało się, że to katsuobushi - rybny papier, zrobiony z suszonej, sfermentowanej i wędzonej odmiany tuńczyka. Potem takie rybsko się trze na specjalnej tarce i wychodzą takie cieniusieńkie wióry. Jadłam na surowo - pycha!! Bierze się tych wiórów trochę i sypie na naleśnika pokrytego sosem. Na to wszystko sypie się aonori - zbieżnośc z nori (to czarne, w co owninięte jest sushi maki) nieprzypadkowa - to suszone, pokruszone wodorosty. Pachnie trochę jak herbata, a w smaku na sucho takie sobie, wolę rybny papier na sucho :) No i na zdjęciach tego nie ma, ale trzeba jeszcze ozdobic naleśnika majonezem. I jemy!! Uwaga, uwaga -tu sie chwalę: zjadłam to cudo pałeczkami, pod nadzorem Ayi. Nauczyłam się nawet kroic używając hashi (pałeczek), choc na pierwszy rzut oka wydaje się to niemożliwe. A da się! Jak przyjadę do Polski, to mogę zrobic pokaz :P
Okonomiyaki smakowało mi baaaardzo - już wiem, że do Japonii na pewno sie wybiorę: po to, żeby jeśc!! Moja sałatka według mnie taka sobie, chociaż Aya wsuwa ją też na śniadanie (bo hurtową ilośc zrobiłam, jak to zwykle z sałatką bywa..). Chinka nie dołączyła do kolacji, wpadła na chwilę, poczęstowałyśmy ją naszymi wyrobami i winkiem od Justyny, ale chyba nie załapała klimatu...:/ a my poplotkowałyśmy po babsku, a potem otrzymałam japońskie i chińskie imię :) O ile japońskie imię to nie takie straszny problem przetłumaczyc fonetycznie (poniżej napisane na zielono, u góry hiraganą, poniżej katakaną - to dwa rodzaje japońskiego alfabetu, zainteresowanych odsyłam do wikipedii, bo jak bym chciała tu opisac, to za długa by notka wyszła..), o tyle znaleźc chińskie znaczki to masakra. Aya wspomagała się elektronicznym translatorem, a i tak było mnóstwo wersji.
Bo do każdej sylaby trzeba przypisac znaczek - a okazuje się, że oni moje imię czytają jako ma-gu-da. Tu się możecie zacząc śmiac, ale to nie koniec :) Każdej z tych sylab odpowiada z 5 różnych znaczków, i trzeba wybrac. Ja w końcu zdecydowałam się na: prawda-narzędzie-uderzyc. Jak się głęboko (napraaaaaawdę głęboko) zastanowic to można jakąś tam ideologię dorobic, a nawet powiązac z moim charakterem, hehe. Wahałam się jeszcze między inną wersją, ale to jest mój nick wewnętrzny i pozostanie tajemnicą :). Chińska wersja mojego imienia jest na niebiesko.
czwartek, 23 października 2008
Naukowcowuję całymi dniami
sobota, 18 października 2008
Niedżwiadki
piątek, 17 października 2008
Balance
Coś chyba nie tak z moją aurą ostatnio... paczka z domu, która miała przyjśc na drugi dzień była spóźniona 3 dni, i na dodatek przywiózł mi ją jakiś Słowak (?). Zmarnowałam cały poprzedni weekend, nawet się nie wyspałam, bo codziennie zapewniali, że na drugi dzień RANO będzie, po czym, jak już byłam gotowa rano, to dzwonili, że niestety, ale będzie jutro! Ech! Na szczęście dostałam ją w końcu - mały, procentowy wyrób domowej roboty od mamy wynagrodził oczekiwanie:) Po drodze miałam jeszcze spotkanie z Graetzelem, którego bałam się jak nie wiem co (i spotkania, i Graetzela). Na szczęście mój Hindus postanowił mnie jakoś przygotowac do tego i poszedł ze mną, i w sumie tak źle nie wyszło. Profesor podziękował mi za to, że tu pracuję -a tego to się w ogóle nie spodziewałam, pytał o wykłady - czy mi się podobają i takie tam. Miło, że nie traktują cię jak jednego z wielu. Przeżyłam. Było to w środę, która była super dniem - to dzień moich lektoratów: angielski mega wcześnie i francuski mega późno. Zazwyczaj na angielskim idzie mi OK, gorzej na francuskim, ale w tą środę przeszłam sama siebie - na angielskim babka powiedziała, że używam dużo fraz charakterystycznych dla native'ów, a na francuskim dostałam 6 z wypracowanka :) Pomijam fakt, że te nędzne 20 zdań konstruowałam ponad godzinę, i wysłałam je mejlem 2 godziny przed deadline'm :) 6 to nasza 5 (to nie tak, jak 6 na AGH - poza tym mają 3 oceny określające poziom niezdania, ale o tym chyba jakoś na początku pisałam).
Jestem fizykiem - no pewnie czesc fizyków się w grobie przewraca, jeżeli ich duchy widziały moje kartkówki z elektromagnetyzmu... - choc trochę jestem, bo wierzę w zasady zachowania: energii, pędu, szczęścia, nastroju...po takiej środzie przychodzi piątek, gdzie jakoś nic nie trzyma się kupy. Już właściwie myślami byłam trochę w Bernie, rano zanim wyszłam przygotowałam porządną mapkę w googlach, miałam ją druknąc w pracy. Pobiegłam na wykład, skończył się wcześniej. I to mi też w dziwny sposób rozbiło plan. W labie uwinęłam się szybko, wyszłam przed 15 (Hindusa nie było :) ). Co zrobic z nadmiarem wolnego czasu?? Postanowiłam przemeblowac pokój - miałam już koncepcję z lustrem w rogu (bo to lustro ma rozkładane skrzydła i myślałam, że fajnie się wkomponują w róg). Ale niestety, koncepcja w rzeczywistości okazała się brutalnie mówiąc do dupy. Skończyło się na przesuwaniu wszystkiego, łącznie z ogromną szafą. Planowanie nie okazało się proste, bo problemem tego pokoju jest to, że ma kontakty w dwóch miejscach (pomijam, że totalnie inne wtyczki, a więc musi byc miejsce na zamontowanie przelotek, mam tylko jeden przedłużacz z normalnymi wtyczkami..) no i fakt, że nie ma oświatlenia na suficie - tylko dwie lampki: jedna mała, nocna druga duża stojąca. Ale po dwóch godzinach udało się jakoś to poskładac do kupy. W międzyczasie przy okazji walki z totalnym bajzlem, który w moim pokoju pojawia się zwykle najpóźniej po 2 dniach używania go, wymyśliłam, że może pranie jeszcze zrobię. Gdy poszłam ok. 17 to spotkałam jedynie mojego kolegę z angielskiego, który paręnaście sekund przede mną odkrył, że obie pralki są zajęte. Powróciłam do pralni ok. 19 i dziwnym trafem okazało się, że akurat komuś pranie się skończyło, a tą osobą była Aya. No to jej ciuchy, do suszarki, moje do pralki. Godzinę później, po kolejnym pokonaniu 7 pięter na nogach, odbiłam się od drzwi!!! Jakiś idiota zamknął pralnię z naszymi ciuchami w środku. Aya i tak ma lepiej, bo przynajmniej ma suche, a moje sobie teraz będą gnic. Extra - wyprałam sobie wszystko, w czym jutro chciałam jechac do Berna, włączająs w to płaszczyk i spodnie. Więc generalnie nie mam się w co ubrac :/Tzn. mam, ale nie takie wycieczkowe...po Genewie mało mi nogi nie odpadły i ramię od noszenia torby - spcjalnie w tym celu zakupiłam wygodne buty do łażenia oraz plecak. I co mi po tym, jak się teraz będę musiała i tak "lansowac" w kozaczkach z torebeczką?!
Praniowej afery ciąg dalszy w niedzielę (jutro pewnie będę zbyt zdechła po tym Bernie)
I na koniec jeszcze o German Party. Nie powinnam tego w ogóle wspominac, ale niech będzie - kolejne potwierdzenie, że Polacy, a już szczególnie w Krakowie mają najlepsze imprezy. Justyna wyciągnęła mnie na erazmusowe party pod wezwaniem naszych zachodnich sąsiadów. Dotłukłyśmy się do klubu - właściwie lekko powspinałyśmy - witamy w Lozannie! A tam.... kiszka. Grupka hiszpańska, grupka z przewagą Hindusów, jeszcze jakas jedna grupka, wszyscy przy barze, dancefloor pusty, a nawet niegłupia muzyka. Przewaga chłopaków (prawie gay-party), czyli sytuacja wyjściowa całkiem niezła :D Ale powoli i to towarzystwo zaczęło się przerzedzac - ja w ogóle nie rozumiem sytuacji - godzina 22.30 i kicha w klubie?? Dobrze, że byłyśmy tam we dwie - zaczęłyśmy imprezę po uprzedniej delikatnej impregnacji złotym niemieckim napojem. Tu kolejna niespodzianka - nie mają "dużych" - jedyne = największe, co udało nam się dostac to 0,3 (?!). Oczywiście, zapomnij o soku imbirowym ( aaa, ja chcę do żaczka/nawojki/gdziekolwiek w krakowie!!). Wyciągnęłyśmy dwóch Niemców i Włocha, ale na krótko, gdyż w Lozannie jestem Kopciuszkiem - 0.15 ostatnie metro.... ech...co do "party" to no comment.
sobota, 11 października 2008
spokojny tydzień
ten weekend jest chilloutowy - żadnych wycieczek, chociaż pogoda jest piękna - jak dla mnie lato ( już bez porównania w ogóle z irlandią...). nie planowałam nic, gdyż czekam na niespodziankę z domciu (polskie żarcie!! jedyne i najlepsze na świecie :)). to w ogóle dłuższa historia, mam nadzieję, że z happy-endem jutro rano. czyli się nie wyśpię znów, nawet nie o to wysypianie chodzi - ja po prostu lubię od czasu do czasu najzwyczajniej w świecie się "poborsuczyc": pół dnia w pidżamie, śniadanie o 13... nie tym razem.
z tematów szwajcariowych: już mam za sobą pierwsze fondue:
baardzo, baardzo dobre - chociaz jak pewien oryginalny Szwajcar stwierdził- lekko oszukane, chyba oszczędzili na studentach i nie dodali białego wina. cóż, wniosek tylko jeden: trzeba to powtórzyc, tym razem ze wszystkimi właściwymi ingrediencjami. Było to takie małe party - niestety, we wtorek. Jest to dla mnie przykre z tego powodu, że środa to mój najdłuższy dzień w szkole - bo zaczynam o 8.00 angielskim i kończę 0 18 francuskim. Pomiędzy oczywiście lab. długo się tam nie pobawiłam... Jak to dobrze było byc normalnym studentem, którzy może poobijac sie bezkarnie na wykladzie.. jezeli na niego dotrze, bo jak nie dotrze to w sumie żadna strata...ja już tak nie mogę, bo w sumie oczekują ode mnie żebym coś robiła i nie mogę tego robic na "odwal się". Pomijam fakt, że bardzo chce mi się tu pracowac :) ale chodzi bardziej o to, że powoli się zaczynam żegnac z beztroskimi studiami... :(
i jeszcze jedno zdjęcie z moich kulinarnych nowych przygód - sushi zrobione przez Ayę. Było to chirashizushi - przyprawiony ryż z kawałkami warzyw. nawet kawałki marchewki się trafiły i zjadałam :) małe babskie spotkanie przy winku, sushi, filmie i popcornie - czasem trzeba :) nareszcie pojęłam podstawy operowania pałeczkami - wciąż jeszcze nie potrafię jeśc tak elegancko, leciutko i z taką gracją jak Aya, i chyba niegdy nie będę umiec, ale to w końcu ona jest Japonką, prawda?? będę cwiczyc, bo dostałam od Ayi własne hashi (pałeczki) - wybrała dla mnie najbardziej fioletowe jakie miała!! czas chyba też coś polskiego zapodac tutaj - problem jest taki, że na codzień to ja nigdy nic polskiego nie gotowałam, tylko jak porządny student na całym świecie - pasta, pasta i od czasu do czasu ryż :) jedyne co chyba umiem polskiego robic, to jakies ciasta - już jabłka mam obiecane z sadu koleżanki, więc chyba szarlotka będzie?
niedziela, 5 października 2008
Cailler of Switzerland i powitanie krów :)
poniedziałek, 29 września 2008
Genève/Genf czy jak tam ją jeszcze zwą
piątek, 26 września 2008
Geograficznie: okolice EPFLa
środa, 24 września 2008
typowy madziowy dzien
niedziela, 21 września 2008
Zostaję fanką japońskiej kuchni + Gruyere
Naprawdę zdaję sobie sprawę, że brzmi to conajmniej dziwnie - ale tak, to prawda - jem surowe ryby, wodorosty i dziwne herbatki, i zupy. Są pyszne!! Ja, która ryby zaczęła jeśc może ze dwa lata temu, i tak sporadycznie - przekonałam się do japońskiej kuchni. Inna sprawa, że moja miłośc do sosu sojowego była już powszechnie znana i niektórych lekko zadziwiała ilośc sosu, jaką mogę przyjąc (Big bottle na Lea :) ). Strasznie lubię ten kwaśno-słony smak, i przekonałam się też do delikatnego, rybiego aromatu. Jakiś czas temu Aya zrobiła sushi, a dzisiaj poczęstowała mnie onigiri. Jest to rodzaj bardzo popularnej przekąski w Japonii - coś jak nasza polska "kanapkado szkoły". Robi się ją z japońskiego, dosc kleistego ryżu o okrągłych ziarnach, dodaje specjalne przyprawy, formuje w trójkącik i przyozdabia nori (tymi wodorostami, w które się zawija sushi-maki). Nori nie służy tylko jako ozdoba, za to się też trzyma trójkącik podczas konsumpcji. Aya przywiozła mnóstwo japońskich specyfików, dlatego nie bardzo wiem, co tam jest, bo wszystko po japońsku. A nie bardzo możemy wymyślic jak to na angielski przerzucic. Nieważne - ważne, że było pyszne!! Jakbym mieszkała w Japonii, to bym się przynajmniej zdrowo odżywiała - i to z przyjemnością:) Nie przeszkadza mi naprawdę, że czasem to rzeczy, których normalnie bym nie ruszyła (algi, wodorosty). BTW - nori też można szamac na sucho :) Fajne, lekko słone, rybie, trochę glucieje w ustach po chwili. Można też skropic arkusz sosem sojowym, hehe:) - co też uczyniłam!
Druga częśc kulinarnego posta już stricte szwajcarska. Le Gruyere - twardy ser z krowiego mleka (znów sorki, Ada, poszukam czegoś nie krowiego) robiony w kantonach Fryburg, Vaud (tu gdzie jestem!), Neuchatel, Bern i Jura. Mieli jakieś problemy z nazwą, zanim dostali znaczek oryginalności (AOC - Appelation, d'Origine Controlee), bo we Francji też cuś podobnego produkują, z tym że francuski ser musi miec dziury (bo wymaga tego prawo!), a szwajcarski nie :). Z ciekawostek - żeby zrobic 80 kg Gruyere'a trzeba 800 litrów mleka. Dobry do pieczenia, fondue, zup serowo-cebulowych/czosnkowych (yummy:P). Tak mi się zdaję, że nie będę pisac o tym, jak go robią, bo jak kogoś interesuję, to pod spodem linki wstawię. Z ciekawych rzeczy napiszę jeszcze, że jest to ser o dośc starej recepturze - ok. XIII w. - polecam stronkę, jest wersja angielska, poza tym dużo fajnych zdjęc z produkcji (jedno jest fajne z takim serem wielkim, miękkim jeszcze, jak go koleś niesie). Ja zakupiłam wersję młodszą i słodszą ( i tańszą, heh) - doux - dojrzewa min. 5 miesięcy. Ma czerwonawą skórkę, jak dla mnie pachnie neutralnie, trochę słodko, orzechowo. W smaku delikatniejszy i mniej wyrazisty niż Appenzeller. Gruyere uratował mój dzisiejszy obiad, gdyż sierota kupiłam złą śmietanę - niby było napisane creme, ale to chyba była śmietana na bitą śmietanę (lekko rzadka, płynna nawet..), a nie nasza tradycyjna 18% :/ A ja miałam ochotę na śmietanowy sos.. No, to żeby jakoś zagęścic sos dodałam startego Gruyera. Trochę pomogło, wzmocniło walory smakowe też przy okazji:) Efekty można podziwiac na zdjęciach - ja zjadłam i przeżyłam w każdym bądź razie. Acha, w sumie z tych serów to mi te skórki smakują najbardziej, są najbardziej pikantne :)
Długi weekend - fajnie mieszkac w Vaud!
tiaaa... od wczoraj mamy tu długi weekend. Poza tym w mieście mega feta, gdyż otwierają drugą linię metra (które też chyba raczej nad, a konkrentnie NA, ziemi jeździc będzie). Nie ma się co śmiac, bo Lozanna w sumie dużym miastem nie jest, a nasza Wawa ciągle pierwszej nitki nie skończyła... No, ale tutaj feta jest, koncerty różne, za free można sobie tym metrem pojeździc wow :)! Po wczorajszym, zakupowym dniu nie czułam się zbyt dobrze jakoś i zakopałam się w łóżku oglądając.... Fort Boyard. Cóż - nie ma Lostów, Kyle'a też nie, to trzeba się czymś odmóżdżającym zając. W sumie nie taki głupi ten program, a poza tym lubię Weissa, chociaż w tym programie wydaje się byc w dziwny sposób infantylny - ale może nie wymyśla sam tych gadek, tylko każą mu je czytac? Oby, bo bardzo lubiłam swego czasu "Miliard w rozumie", a w roli prowadzącego świetnie sprawdzał się właśnie Weiss. Na dzisiaj miałam plan - pranie i wycieczka na stację po karty zniżkowe, gdyż w poniedziałek chciałam odwiedzic Genewę (tam nie mają tego święta, bo mają je wcześniej :) ). Ale... mały zonk, bo jak wiecie mój akademik został zalany przez małą rzeczkę w lipcu i do tej pory go remontują (tzn. malują i coś), ale nie odremontowali jeszcze pralni, a concierge wyjechał na urlop. Więc dupka, nie mamy pralek i trzeba zasuwac do drugiego akademca. Można jechac metrem 3 przystanki, ale ja dziś odkryłam skrót - 7 minut przez piękne tereny sportowe. Naprawdę piękne: mnóstwo (z 7) boisk do nogi z pięknie przystrzyżoną trawą, ze 2 korty tenisowe, boiska do rugby.. i normalnie tu ludzie grają, bo to takie centrum sportowe dzielnicy. Prania nie zrobiłam, bo oczywiście kolejka - i musiałam się upchnąc na jutro - więc nici z Genewy :( Spróbuję w przyszły weekend. NO to już mi się nie chciało iśc na dworzec, zamiast tego wybrałam się do Ouchy.
Ouchy był to kiedyś port - osobna osada. W sumie większośc "dzielnic" to osobne osady, np. jak ta, gdzie mieszkam - Chavannes-pres-Rennens, czy tam gdzie EPFL - Ecublens. Sporo ich jest - w sumie wszystkie tworzą "dużą Lozannę", bo tak naprawdę Lozanna to chyba tylko starówka, nawet to nowe centrum Flon nazwali od osady chyba. Ouchy różni jednak to, że zachowało swoją niezależnośc, co przekłada się na przykład na to, że sklepy są tam otwarte w niedzielę (BARDZO ważna obserwacja !!). Korzystając z pięknej pogody (i tego, że zjadłam konkretny lunch, więc chciałam trochę zrzucic kalorii - typowe kobiece myślenie..) postanowiłam wybrac się tam pieszo. Najpierw przez lasek nad jezioro, a potem już wzdłuż brzegu. Czasem zahaczałam o park, gdyż właśnie w tym parku mieści się siedziba Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Oprócz tego w parku mnóstwo obiektów do uprawiania sportów - otwartych dla ludzi. A wszystkie mega zadbane - aż przyjemnie się patrzy, jak ludzie się dobrze bawią w przyzwoitych warunkach. Patrzy, bo mnie oczywiście jakoś ani do nogi, ani do biegania nie ciągnie. Ada, kochana, ty tu byś miała naprawdę raj! Piękne parki, piękne alejki, bezpieczne - nie to co nasz Dżordan (choc swoje uroki też ma, nie wiążące się bynajmniej ze sportowym, bądź zdrowym trybem życia :] ). Zapraszam do obejrzenia galerii z mojego spaceru do Ouchy. Wracając wstąpiłam na jakiś koncert na chwilę, ale troszkę już się zimno robiło, więc zapakowałam się do autobusu i wróciłam do domu. A tu oczywiście wieczorne ploty z Aya i nową koleżanką z Tunezji. Już nam grupka rośnie, żeby wyjśc na miasto, hehe :)
piątek, 19 września 2008
1 tydzien juz za mna
Może najpierw o szkole :) Jako Madzior walczący o lepszy byt (czyt. wreszcie porządek!!) studentów IM poczyniłam parę obserwacji, z których następujące płyną wnioski:
- Pod względem organizacyjnym, niestety, UJ jest daleko w tyle. Raczej wydaje mi się, że to specyfika naszego kierunku (międzywydziałowy) sprawia trochę trudności komunikacyjnych, które są początkiem wszechobecnego chaosu - nie można ciągle mówic, że jest balagan, bo kierunek jest nowy. Hello?! on powstal 7 lat temu! Tutaj wszystko jest jasne: wytyczne dotyczące tego ile i jakie kursy trzeba zrobic (jest dosyc duża swoboda w doborze modułów - kursy są pakowane po 3 w jeden moduł, w semestrze trzeba zrobic 4 moduły). Plan jest podany PRZED rozpoczęciem zajęc :) Też mają tu coś w stylu USOSa, ale pomimo, że po francusku, chyba sobie lepiej z nim radzę niż na początku z USOSem.
- Poziom zajęc - chodzę tylko na 3 kursy: fotochemia, nanomateriały i coś w stylu naszej fizyki statystycznej zmiksowanej z fazą. Dwa pierwsze kursy są po angielsku, więc luz. Fotochemia jest podobna do naszych fotomateriałów, nawet prowadzący ma coś w sobie z naszego kochanego pana Szaciłowskiego - styl prowadzenia, poczucie humoru :) Myślę też, że będzie to jeden z przyjemniejszych egzamów. Nanomateriały prowadzi pan z Niemiec (Ordnung muss sein :) ), specjalista od nauk o materiałach. Na kursie większośc stanowią chemicy, dlatego trochę mu było nie w smak jak zaczął mówic o dyslokacjach i granicach ziaren, a ludzie nie wiedzieli, o co chodzi. Ja z kolei w tym momencie dziękowałam Bogu, że ktoś jednak zdecydował się upchnąc nam metale i ceramikę :D! Będę miec z tego jeszcze seminarium, ale na razie podoba mi się program tego kursu - przekrój przez najbardziej używane nanoefekty + materiały, bardzo "materiałowy" kurs (nasze władze powinny się ucieszyc, hehe - także z tego, że umiem już ciąc szkło i obsługiwac wiertło piaskowe, bardzo inżynierskie umiejętności!). I na koniec coś, na czym poległam -pierwszy i jedyny raz na studiach! - fizyka statystyczna. Zapisałam się na ten kurs ze względu na Graetzela (podobnie jak ja zrobilo parę innych osób). Na pierwszym wykładzie go nie było i jakiś typ uparł się, że pierwszy wykład walnie po francusku. Trochę się poplumkałam, nawet niektórzy studenci mnie wsparli, ale pozostaje mi czekac na profesora.... Ale zostałam i wysłuchałam wykłądu po francusku - szczerze mówiąc, tak tragicznie nie było, bo przecież matma, fizyka i chemia wszędzie takie same. Częśc słów podobna do angielskiego, resztę jakoś wykminiłam z kontekstu - dało radę. Sęk w tym, że koleś naprawdę był beznadziejny (nie profesor Graetzel, broń Boże!! - jego zastępca) i nie potrafił wytłumaczyc. Przerabiał wstęp do fizyki statystycznej - rozkłady mikro-, makro- i wielki kanoniczny. I gdybym się tego wcześniej nie uczyła, to potrzebowałabym dużej dawki whyobraźni i dobrego podręcznika, żeby to zaczaic. To już nawet ja, po roku przerwy chyba bym to lepiej wytłumaczyła. Ludzie wyszli zdegustowani, z nadzieją, że od przyszłego tygodnia wróci Graetzel. Ja też - może zgodzi się na przełączenie na angielski? Summa summarum a propos poziomu - wydaje mi się, że na UJ dostałam solidniejsze podstawy. To, co my mamy w pierwszych 3 latach studiów, oni mają na 4 roku (tzn. wspólnie mamy postawy fizyki, chemii i te inne blablabla, ale my chyba mamy więcej przedmiotów extra). Z drugiej strony nie żałuję, że coś mi się tu powtórzy (łatwiej będzie zdac egzam :P), ale jest też szansa na spojrzenie na materiał z innej strony. Ach! pozostaje jeszcze czynnik wyzwania - zdac po angielsku kurs prowadzony po francusku, to bedzie cos :) I w ogole miec w indeksie wpis od Graetzela -chyba się poświęcę i przemęczę przez tą francuzczyznę :)
- BTW - centrum językowe - bo też korzystam z tych usług (ja testuję wszystko, absolutnie wszystko :)!) - jeszcze na zajęciach nie byłam, ale z tego do jakich grup mnie przydzielono po testach to wnioskuję, że mają strasznie zaniżone te poziomy. Z moim bidnym jak mysz kościelna francuskim dali mnie do A1/A2, a w Polsce byłam przecież w połowie A1. U nich na A1 nie mają nawet gramatyki jako takiej wprowadzanej, dlatego z moim l'impairfait i passe compose trafiłam do sekcji poświęconej mówieniu (tak, można wybrac czy chce się wszystko, czy tylko poszczególne umiejętności - ja stwierdziłam, że po prostu wstydzę się mówic i poszłam akurat tam). A na angielski nie chcieli mnie zapisac, bo stwierdzili, że nie ma po co. A kurs przygotowujący do wystąpień publicznych, na którym mi zależało, nie ruszył, bo za mało studentów. Ale poprosiłam, żeby mnie wcisnęli gdziekolwiek, bo zawsze to szansa na poznanie nowych ludzi i wymianę poglądów - madzia się zawsze wciśnie :)
No i na koniec news dnia: MOJA PIERWSZA BATERIA DZIAŁA! Tak, ta która jest na zdjęciu w poprzednim poście. Zmierzyłam dzisiaj wydajnośc i początkowo miała aż 7,2% ! Nuttapol powiedział, że super, ale możemy ją jeszcze podrasowac oblepiając specjalnymi powłokami antyrefleksyjnymi z jednej, a "refleksyjnymi" (zwykła folia aluminiowa, hehe) z drugiej. Wsadziłam ją jeszcze do kąpieli słonecznej, ale już nie zdążyłam zmierzyc, bo ktoś się wcisnął na aparaturę. W między czasie cięłam dziś szkło :) Nacięłam się jak wariatka, ale to jeszcze nic. Gorsze jest robienie w nim dziurek wiertłem piaskowym. Strrrrrasznie nudna i długa robota. Zrobiłam sobie ze 40 elektrod - powinno starczyc na ok. 2 tygodnie. I zdążyłam pochwalic się moim sukcesem Zakeeruddinowi, za co zostałam przyjaźnie poklepana po ramieniu "Good job!" :) I odfrunęłam do domu. W ogóle to mam długi weekend, bo w tym kantonie w poniedziałek jest święto - coś w stylu postu. Ponoc dawniej nic się nie jadło oprócz czegoś tam śliwkowego. Na szczęście teraz jakoś tak nie wszyscy przestrzegają tradycji (za śliwkami nadal nie przepadam). Ważne za to są dwie informacje: muszę zakupy zrobic jutro, bo potem wszystko pozamykane, oraz - są darmowe koncerty w centrum :) i na pewno odwiedzę Ouchy ! Czekajcie na relację!
środa, 17 września 2008
Się wzięłam za robotę !
poniedziałek, 15 września 2008
Pierwszy dzien w labie!!
Ilez dzisiaj bylo emocji - czytaj: jak zwykle sie stresowalam (ada i ola pamietaja moje "akcje" przed egzamami na 1 i 2 roku :) ). Ale jak tu się nie stresowac, jak ma się poznac kogoś takiego. Fakt, dla normalnego czlowieka to moze brzmiec dziwnie, ale dla mnie prof. Graetzel to ktos absolutnie niesamowity. Wszystko zaczelo sie dzieki wspanialemu dr (juz teraz hab. :) )Szacilowskiemu, ktory na 1 roku wrecz zasypal mnie prawie 1000 publikacji. No to sobie poszukalam, poczytalam to i owo i trafilam na DSSC (TE baterie). Zafascynowała mnie prawie że banalna zasada działania, oczywiście podpatrzona z Natury. I wsiąkłam - od tamtej pory moja każda prezentacja była na ten temat - i już sobie wyobrażam jak mnie wszyscy wielbili na różnych konwersach i seminariach:) Jak madzia, to wiadomo było, że znowu jakieś baterie słoneczne :) Dzięki, że to jakoś przetrwaliście. Ale jak wrócę, to też was pewnie uraczę conajmniej jedna prezentacją na ten temat, hehe! Sama potem zaczęłam szukac prac Graetzela i śledzic newsy na temat rozwoju tych technologii. A później, gdy zorientowałam się, że nie ma szans na to, żeby zacząc badac baterie w naszych chemicznych podziemiach wymyslilam "Szwajcarię". Pomysł pojawił się pod koniec zimowego semestru na 3 roku (przy okazji prezentacji na konwersach, a jakże!). Pamiętam, że nasz kochany prof. Konior pomagał mi w zdobyciu kontaktu z polskim profesorem na EPFL. Ale wzielam sprawy w swoje rece i tak nie predzej, tylko pozniej, ale w koncu - jestem tu. I dzisiaj bylam w TYM labie !
Przydlugi wstep, ale juz przechodze do rzeczy. Piekny dzien, slonce swieci - to wybieram sie do szkoly z żołądkiem w gardle :) Za pierwszym razem nie zabłądziłam - trafiłam prosto do Sekcji Chemii i z troche wiekszym trudem odszukalam gabinet profesora. Oczywiscie oniesmielona i przestraszona (tak, zdarza mi sie czasem taka byc, choc wiem, ze nie wygladam...) zapukalam do sekretariatu - no bo przeciez nie uderze od razu do mojego guru! Ale nikogo nie bylo.. czy to jakis znak? Po chwili zauwazylam jakas zblizajaca sie pania, wiec tylko bonżurnęłam i czekam dalej. A ona weszla do sekretariatu - no to ja za nia. Wchodze i znow bonżur, a ona od razu - czy ty jestes magdalena?? Noooo, to jestesmy w domu :) Okazalo sie, ze czekali na mnie juz w zeszlym tygodniu i juz zaczynali sie martwic, ale wyjasnilam jej, ze zanim sie rozpakowalam, rozgoscilam to troche potrwalo. Pani Ursula jest przekochana - wypytala mnie o wszystko, o podroz, mieszkanie, czy wszystko w porzadku. Potem zapytalam, czy jest szansa zeby sie umowic na jakas godzine z profesorem, a ona stwierdzila, ze zaraz mu powie, ze jestem. I tylko uslyszalam zzza drzwi "Ooo, Magdalena!" i przed moimi oczami stanal profesor ! Dzentelmenski uscisk dloni + seria pytan o pobyt, mieszkanie itp. - fajnie, bo czuje, ze nie jestem zostawiona sama sobie. Troche jednak kiszka, gdyz sie okazalo, ze co poniedzialek o 9 rano jest seminarium zakladowe i ja juz mam jedno w plecy. Ale ponoc duzo nie stracilam, bo to pierwsze po wakacjach bylo. Na nastepne mam chodzic - no ale to wiadomo...Chwile pogadalismy, a potem profesor zaprosil mnie do... mojego biura! Tak, mam swoje biuro :) Dobrze, ze nie sama - w sumie jest nas czworka: Nicky z Kanady, Francine (Szwajcaria) i Yun-Ho z Chin. Ale mam swoje duze biurko i imię na drzwiach. Dla mnie extra! Potem profesor przedstawil mnie innemu profesorowi, ktorego tez zreszta znalam z publikacji - prof. Nazerrudin z Indii. On będzie takim moim właściwym tutorem, bo wiadomo, że Grazaetzel jest mega zajęty. Kazali mi przeczytac instrukcje BHP i podpisac. Potem pani Ursula zabrala mnie do magazynu - dostalam nowy fartuch, gogle - za free :) Poza tym z tego magazynu mozna brac wszystko, co sie tylko potrzebuje - odczynniki, ale takze zeszyty, pisaki, segregatory i inny biurowy shit. Nawet dostalam karte do kopiarki - tez za free. I to sie nazywaja warunki do pracy, hehe!! Tutaj nawet maja chyba z 7 rodzajow rekawiczek laboratoryjnych - kazde do czego innego i z innego materialu. Przychodzisz, mowisz, czego ci trzeba, dostajesz ( od reki!!!) i wracasz do pracy. To mi sie podoba!
Full happy czekalam na prof. Nazerruddina (bo mial spotkanie z Graetzelem) i zawarlam blizsza znajomosc z Yun-Ho. Oprocz zwyczajowego small talku dowiedzialam sie, co zrobic zeby miec neta w labie. Pokazal mi tez pracownie komputerowa, gdzie poznalam kolejnego Chinczyka - XiengXi (chyba). On ma troche gorzej niz ja, bo jeszcze nie ma takiej karty kampusowej - ta karta jest do wszystkiego: otwiera drzwi, mozna na nia kase wplacic i placic nia za obiady (studenci maja znizke!), za ksero i takie tam inne bzdury. Ja jeszcze dzisiaj skoczylam do domu na lunch, ale tylko dlatego, ze chcialam kompa zabrac, zeby jakies tam numery mogli spisac. W miedzyczasie otworzylam konto, w szwajcarskim banku hehe:) Fajne uczucie :) A pozniej Nazeeruddin umowil mnie znowu z prof. Graetzelem na spotkanie. Na szczescie, poszedl ze mna - bo ja sie znowu balam. W wolnym czasie siedzialam i autentycznie czytalam jakies publikacje, zeby sobie jeszcze raz przypomniec jakies tam rzeczy, zeby nie dac plamy. Okazalo sie, ze niepotrzebnie - zadnego odpytywania nie bylo. Graetzel jest konkretny -usiedlismy, a on od razu przeszedl do rzeczy. No wiec na razie nauka - mam popatrzec, jak sie robi baterie, a potem bede je robic sama badajac jeden barwnik oraz jeden elektrolit. Szczegolny nacisk jest kladziony na ten elektrolit - bo chca go szybko wprowadzic na rynek. Profesor powiedzial, ze poniewaz nie bede tu dlugo, to na razie mam maly projekt. Mam nadzieje, ze uda mi sie to zrobic. Powiedzial, ze dobrze by bylo, gdyby moje baterie pracowaly z wydajnoscia 8%, bo zwyczajowe 11% na tym systemie raczej ciezko bedzie osiagnac. Zobaczymy :) Jak juz zrobie baterie, to bede potem mierzyc ich wydajnosci i inne ciekawe parametry. Oprocz tego zalecil mi tez udzial w jakichs zajeciach, a ja sie bardzo ucieszylam, bo balam sie, ze kaze mi tylko w labie siedziec. Na szczescie nie, lyknal moje 3 kursy - teraz tylko mam problem z zapisaniem sie na nie, ale mysle ze jutro to rozwiaze. Spotkanie trwalo ok. 45 minut, po czym Nazeeruddin zaprowadzil mnie do kolejnego studenta, ktory juz umie robic baterie - Nuttapol (Tajlandia) jutro wprowadzi mnie w tajniki labu. Takze szczerze mowiac, dotychczas w labie spotkalam 2 szwajcarki. I wszyscy mowia po angielsku (jupi!).
3 majcie kciuki, zeby moja slynna aura nie ujawnila sie tym razem, bo nie chce miec zadnego obciachu/problemow.
niedziela, 14 września 2008
Spacer po Lozannie
Dzien wstawal rownie powoli jak ja. Spie tutaj srednio do 9, co nie zdarzalo mi sie nigdy wczesniej. No wiec rano dzien nie byl tak do konca zdecydowany, czy ma byc ladny, czy znow ma padac. Ale zanim sie zebralam i zjadlam sniadanie niebo bylo piekne i niebieskie. A propos sniadania - wyprobowalam ser. Dodalam go do omletu i byl to bardzo dobry pomysl :) Charakterystyczny aromat i smak rozlozyl sie rownomiernie po potrawie, a ser pieknie sie stopil. Smiesznie sie ciagnal :) Po tym dosc poznym sniadaniu (11 !!) postanowilysmy z Aya wybrac sie do centrum miasta.
Poszperalam troche w necie i wybralam pare punktow wartych zobaczenia. Duzo tego nie bylo, bo i miasto nie za duze tak naprawde, poza tym w niedziele prawie wszystko jest pozamykane. Metro, ktore wlasciwie w calosci jezdzi po powierzchni, dowiozlo nas do centrum - Flon. Przypomina ono wielki plac budowy, bo cos tam chyba jednak buduja. Poki co jeszcze nie wiem, co, ale moze kiedys sie dowiem. W centrum duzo jest mostow, a wlasciwie kladek, bo to jedyny sposob zeby zniwelowac/zamarkowac roznice wysokosci. Lozanna lezy na zboczu gory i, niestety, spacerowiczowi mocno sie to daje we znaki :) Centrum jak to centrum - reprezentacyjna uliczka z superdesignerskimi sklepami i kafejkami. Starowka jest sliczna, sa fontanny, zegarek z szopka :) - tzn. nie jest to prawdziwa szopka tylko cos w stylu tego zegara w Collegium Maius albo tego z koziolkami chyba (?) w Poznaniu. Wdrapalysmy sie jeszcze wyzej takimi uroczymi schodkami i stanelysmy przed katedra. Niestety, jak sie widzialo katedre w Orleanie albo w Strasbourgu, to ciezko jest czyms zaskoczyc. Ale swoj charakter ma, zeby nie bylo. A, i fajne organy!! Mialy piszczalki i trabki nawet. Aya bardzo duzo skorzystala na tym, ze ze mna poszla bo zaczelam ja wprowadzac w tajniki sztuki sakralnej i oraz chrzescijanskich obyczajow. Na tyle na ile umialam wytlumaczylam jej, ze stare koscioly budowano na planie krzyza, poniewaz Chrystus umarl na krzyzu. Byla zaskoczona, ze tak wiele elementow zawiera dosc gleboka symbolike i nie mogla uwierzyc, ze w grobach za oltarzem naprawde leza pochowani biskupi! Nastepnie wdrapalysmy sie na wieze. Widoczek przedni, niestety, czesc Francji i gory zostaly zasloniete przez chmure. Ale jeziorko i reszta miasta prezentowala sie calkiem, calkiem. Dzieki Bogu, schody byly solidne - kamienne i nie azurowe - inaczej bym tam raczej nie weszla. Chociaz nie, wejsc bym weszla, tylko pewnie bym sie zablokowala przy schodzeniu, co, musze przyznac, czasem mi sie zdarza - paralizujacy strach. Poniewaz, jak juz wspomnialam, miasto lezy na wzgorzu, zachodzi dziwne zjawisko - z jednej strony wiezy jest sie ogromnie wysoko (tak wysoko, ze sie boje do barierki podejsc), a po drugiej stronie na tym samym poziomie jest sie na tylko wysokosci 2-3 pietra. Naszym nastepnym celem byla wieza polozona w lasku Sauvabelin. Troche znowu bylo pod gore, tym razem sciezka prowadzila przez lasek. Po drodze zahaczylysmy o jakis targ z ksiazkami, ale na razie moj francuski nie pozwala mi na rozrywki wyzszych lotow. W ogole nie pozwala mi na zadne rozrywki.. ale mam nadzieje, ze to sie zmieni niebawem! Wieza jest w sumie nieduza (35 metrow), cala drewniana - ale stoi na wzgorzu ok. 300 m nad poziom Jeziora Genewskiego czyli summa summarum jest 4 metry wyzsza od Wiezy Eiffel'a (tak napisali na dole pod wieza). Pomyslowo ja zbudowali: uzyli bardzo dlugich klod drewnianych ukladajac je tak, aby srodki klod lezaly na pionowej osi, a kazda kolejna kloda jest przesunieta o pewnien kat. W ten sposob utworzyly sie dwie klatki schodowe - jedna do wchodzenia, druga do schodzenia. I z tej wlasnie wiezy ma sie widok na cala Lozanne. I nie tylko! Przy dobrej widocznosci widac nawet Genewe oraz majaczacy w oddali Mont Blanc. Niestety, dzis nie dane mi bylo tego doswiadczyc. Mysle, ze sprobuje jeszcze raz, kiedy bedzie lepsza widocznosc - moze w zimie, przy mroznym, czystym powietrzu? Od wspinaczki zrobilysmy sie glodne, ale Aya zna jakas fajna nalesnikarnie. Zapomnialysmy, zy punktualni Szwajcarzy zamykaja kafejki o 17, wiec musialysmy wrocic na obiad do akademika.
Odpoczywam, gdyz ten spacerek byl wyczerpujacy - ostro pod gore, a potem troche na dol, i znowu pod gore....Ale taki jest urok tego miasteczka!
sobota, 13 września 2008
Appenzeller
Appenzeller – to twardy ser z krowiego mleka produkowany w regionie Appenzell (północnowschodnia Szwajcaria). Do krążków sera dodaje się ziołowej solanki bądź też wina lub jabłecznika, które to nadają mu specyficzny posmak oraz pomagają go zakonserwować. Historia sera sięga ok 700 lat. Obecnie produkowany jest przez ok. 75 mleczarni – każda w troszeczkę inny, chroniony tajemnicą sposób. Proces wytwarzania jest poddawany wielkorotnym kontrolom na każdym etapie powstawania sera – do sprzedaży trafiają tylko te krązki, które uzyskają co najmniej 18,5 punkta na 20 (ciekawa jestem, co robią z resztą?). Mleko pochodzi od krów karmionych wyłącznie świeżą trawą i ziołami. Następnie jest ono transportowane do mleczarni i przechowywane w temperaturze 10˚C. Następnie, ponieważ ilość tłuszczu w serze jest ściśle określona, mleko zostaje poddane od- bądź dotłuszczaniu w wirówce. Potem podgrzewa się je do 31˚C i dodaje podpuszczkę oraz bakterie. Po 30-40 minutach mieszania powstaje zaczątek sera – kłaczki :). Dalsze zagęszczanie polega na delikatnym ogrzewaniu do momentu osiągnięcia właściwej konsystencji. Odpowiednią masę przelewa się do okrągłych form. Każdy krążek przechodzi serię testów i dostaje coś w rodzaju przepustki („cheese pass”) z datą i numerem identyfikacyjnym. Charakterystyczna skórka tworzy się podczas suszenia. Ser dojrzewa w temperaturze 14-15˚C i od czasu do czasu jest przemywany tajemniczą ziołową solanką. Generalnie można wyróżnić 3 odmiany Appenzellera:
- Classic – dojrzewa co najmniej 3 miesiące, ma srebrną nalepkę.
- Surchoix – dojrzewa co najmniej 4 miesiące, ma ostrzejszy smak i złotą nalepkę.
- Extra – dojrzewa co najmniej 6 miesięcy, jest najostrzejszy i ma złoto-czarną nalepkę.
Moje wrażenia organoleptyczne:
Zapach – no niestety, lekko skarpetowy, ale nie aż tak strasznie. Troszkę słodkawy. Skórka pachnie intensywniej niż reszta.
Smak – kawałki ze skórką są ostre, mają słodki posmak. Reszta sera też jest ostra (trochę mniej),momentami słona – ale też bez przesady. Ser nie posiada dziur, a jego konsystencja jest delikatna.
Powymądrzałam się trochę, ale póki co nie mam żadnego porównania. Ponoć Appenzeller świetnie sprawdza się w daniach gorących, tak więc jutro rano wypróbuję go w omlecie !
Dla zainteresowanych: www.appenzeller.ch