czwartek, 23 października 2008

Naukowcowuję całymi dniami

Po zasłużonym obijaniu się przez całą niedzielę w poniedziałek znów znalazłam się w wirze pracy. Poniedziałek to taki dziki dzień, bo albo rano jest seminarium (na którym dobrze bywac - te same zasady co w Polsce :) ), a potem zebranie grupy barwnikowej (Dye Group Meeting - ja do tej grupy należę). Jak nie ma seminarium, to jest tylko zebranie. I tu się zaczyna problem, bo zazwyczaj organizują je nasi wspaniali Hindusi i generalnie nie zawsze wiadomo (a raczej nigdy!) kiedy ono sie dokładnie zaczyna. Już dwa takie zebrania ominęłam (cały mój pokój zresztą!), bo nie powiedzieli nam - a nasz pokój jest dokładnie naprzeciwko naszego, dosłownie dwa kroki w poprzek korytarza... Ale w tym tygodniu mój Koreańczyk, któego podejrzewałam o bycie Chińczykiem, dowiedział się wszystkiego przed czasem, i jak o 9.02 pojawiłam się w biurze to już czekał na mnie z wieściami. Dzięki temu po raz pierwszy się nie spóźniłam, czytaj: przyszłam przed Graetzelem... Bo zebranie polega na tym, że ludzie "spontanicznie" przygotowują krótkie prezentacje na temat tego co zrobili - chodzi o to, żeby zespół mniej więcej się orientował, co się dzieje. Są to zazwyczaj prezentacje po 5 slajdów, 15 minut gadki, a potem Graetzel mówi, czy dobrze, czy źle, dopytuje się, sugeruje coś tam. Reszta też się może włączac, ale zazwyczaj siedzi cicho. Ja się tylko boję kiedy przyjdzie moja kolej.. bo generalnie nie wiem co ja bym im tam miala powiedziec. Nic spektakularnego nie odkrylam, ale jak gadalam z ludźmi to nie o to w tych spotkaniach chodzi. Ale sama się nie będę rzucac póki co, jak mnie Zakeer "zmotywuje", to zrobię, ale nie wcześniej. Zresztą ja miałam już spotkanie oko w oko z Graetzelem, więc on wie, co ja robię (że się nie obijam!) - a ci, co robią coś podobnego do mnie, to też wiedzą, bo zazwyczaj do nich przychodzę jak mi coś nie wychodzi :). 
Po poszwendaniu się po labie po spotkaniu i po lunchu Zakeer znowu kazał mi na siebie czekac. Zajęłam się szukaniem doktoratów - oczywiście w moim stylu, czyli kilka rankingów i sprawdzalam tylko uczelnie z pierwszych 10. Niestety, chyba MIT i Caltech są poza moim zasięgiem finansowym, i w ogóle to nie chcę do USA. Z USA to jedynie Berkeley mi pasuje, pod względem tematycznym i finansowym. No i generalnie chyba się mocno na powrót nastawiłam - nie chcę zapeszac, muszę z nimi pogadac. Ale tak to jest, że oni w te klocki słoneczno-barwnikowe są najlepsi. Chyba Lozanna albo śmierc! (parafrazując Jana Marię). Jak nie w tej grupie, to jeszcze inną znalazłam, typowo chemiczno-fizyczną, ale która wykiełkowała z LPI (Laboratory for Photonics and Interfaces - tu własnie pracuję teraz - dziwne, że w fotonice, heh).  Zobaczymy. Na razie mam plan się wykazac. No i nawet się nie zorientowałam, że czekam już dwie godziny na Zakeera, aż dziewczyny zapukały pytając się, czy ktoś idzie na seminarium. Tym razem coś w rodzaju PTF (czwartkowe seminaria Polskiego Towarzystwa Fizycznego na IFie, dla niewtajemniczonych, są tematy naukowe i popularnonaukowe). Nie żałowałam decyzji!! Sir John Meurig Thomas dał wspaniały wykład o geniuszu Michaela Faradaya. Naprawdę, to niedoceniany przez wielu naukowiec. Za długo by się o tym rozpisywac, ale i osoba prowadząca niezwykła: rycerz z walijskim akcentem, który piastował stanowisko profesorskie utworzone swego czasu specjalnie dla Faradaya z niezwykłą biegłością i lekkością opowiadania - było super, pomimo, że trwało 1,5 godziny (plus 30 min na pytania...). Po seminarium dostałam instrukcje: dwa nowe eksperymenty następnego dnia. 
Jak dobrze, że istnieje Nuttapol -co prawda trochę go przekupiłam szarlotką, którą upiekłam z jabłek od Nicky, ale on jest moim super nauczycielem :) Jeden eksperyment spoko - łatwy, przyjemny, obsługa aparatury banalna -niestety, to był dzień do dupy i się zepsuła, podobnie jak drugi zestaw obok, więc pan, który się tym opiekuje to za szczęśliwy nie był. Tylko, że to nie była niczyja wina, się zepsuło - na szczęście tylko program, a nie sprzęciory. Nic nie mówię, może to znowu moja aura? No i zagadnęłam go o ten drugi eksperyment, bo Nuttapol nie robił go wcześniej. No to się nasłuchałam, że to takie mega trudne, że on sam nie wie, co tam się dzieje. I że jeżeli jestem chemikiem organikiem, to nie zrozumiem, że jak miałam chemię fizyczną, to już lepiej. No to mu wyjaśniłam, że okej, jestem inżynierem, ale miałam w cholerę teorii, właściwie samą teorię, więc jakoś się przez to przegryzę. Nie wspominałam o mojej 3,5 z chemii fizycznej - chociaż niech Mac żałuje, że mnie nie docenił, bo nadejdzie taki dzień.. :) Nawet Gudowska mnie przy drugim podejściu doceniła hehe:) No i na razie jestem zaopatrzona w publikacje do czytania, bo mierzyc nie mogę, zanim nie udowodnię, że wiem co tam się dzieje. Ale i tak w międzyczasie poprosiłam mojego Koreańczyka Juno, żeby mi pokazał co i jak, i dał wytłumaczenie dla idiotów. On jest spoko, bardzo spokojny - też go szarlotką przekupiłam... - no i mam przynajmniej jakieś pojęcie o tym eksperymencie. I rzeczywiście, sam pomiar przekichany, a ponoc obróbka danych jeszcze gorsza. Zebrałam się w sobie i powiedziałam Hindusowi, że sorry, nie jestem gotowa i tego nie zmierzę. A ten przyjął to dośc spokojnie i powiedział, że mogę to zrobic później. Wyszedł o 15, bo miał jakiś zabieg, no to ja poczekałam do 15.30 i też siuuuu! I tak nie miałam co robic oprócz czytania :)
Z tej miłej okazji zrobiłam zakupy (bo robimy w czwartek , hmm to dzis!,międzynarodowy obiad, właściwie kolację - ja chyba zrobię sałatkę, bo Francuzka ma ugotowac coś sporego, więc żebyśmy się nie obżarły), pranie - jupii!! to wyczyn - i pracę domową z francuskiego.... znowu 20 zdań na godzinę...
No niestety, przez tych przeklętych studentów :) i ich przeklęte pracownie :) mamy zajęty sprzęcior w środy i czwartki - więc trzeba się ekstremalnie nagimnastykowac, żeby się w grafik wcisnąc. No i mi się nie udało, musiałam po francuskim wrócic i mierzyc, bo jak przyszłam do labu po angielskim (10.00), to już tylko 1 godzina była wolna przedpołudniem. A jutro jeszcze gorzej, bo rano wszystko zajęte, a ja wykłady zaczynam o 13 i do 17 z głowy. Więc olewam, jutro nie mierzę, ale już mnie dopadł supervisor, że ma jakieś nowe systemy do testowania, czyli wracam do robienia baterii = skończę późno, czyli równie dobrze mogę później zacząc - tak sobie myślę... Dlatego też dzisiaj wybrałam się z Aya na szwajcarską kolację - Antoine i Andrea przygotowali dla nas raclette i w ogóle mnóstwo innych serów. Było pyyycha !! Po drodze obejrzeliśmy jeszcze mecz FC Basel - Barcelona w Champions League. 0:5, no comment, ale powiedziałam im, że rozumiem, co czują, bo nasze drużyny grają w podobnym stylu.
Acha - w poszukiwaniu orgina zaalarmowalam Polske i jeszcze raz dzięki dla Sopla, za uratowanie mojej magisterki. Ale w międzyczasie postanowiłam zapoznac się z IGORem - podobno wypaśniejszy niż Origin. Instalował mi to cudo bardzo miły pan, który był zaskoczony, że nie mam jasnych włosów jak na Polkę przystało i teraz za każdym razem mnie wita: o, ta piękna Polka, co nie ma jasnych włosów.... Zrobił też dla mnie instrukcję i samouczek, więc mam zajęcie. Ponoc więcej opcji niż Origin, a wiedząc, jak bardzo potrafiłyśmy w Olą dopieszczac nasze wykresy, to aż się boję, że się strasznie wciągnę w zabawę tym programem. A potrzebuję dobrego narzędzia, bo mam pomysł na fajną wizualizację danych (jak już mówiłam, chcę im pokazac, że nie znajdą lepszego doktoranta niż ja, hehe!!). 
Notka tym razem bez zdjęc - gratuluję tym, którzy dotrwali do końca :)

1 komentarz:

Jacek pisze...

buziaki od twojego wiernego fana :***, nie podoba mi się, że innym facetom robisz szarlotke