poniedziałek, 29 września 2008

Genève/Genf czy jak tam ją jeszcze zwą

Niedziela, 7 rano.. z trudem wstaję z łóżka.. pogoda taka sobie za oknem, ale coż - plan jest i nie chcę wyjśc na mięczaka. Dla obudzenia wybrałam wersję "A, przejdę się na dworzec!" i tuż po 9 byłam na dworcu. Bez szaleńst, trochę lepsze niż nasze Kielce :) tylko pani w okienku sympatyczniejsza - poradziła mi w jaki sposób korzystac z zakupionych przeze mnie zniżek. Na krótkie dystanse bardziej niż day-passy opłacają się zwykłe bilety (no ja mam demi-tariff, więc połowa ceny i wiadomo, że od razu w dwie strony:)) skombinowane z day-passem w obrębie danego miasta (autobusy, tramwaje, metra, łódki..). No i czekałam na pociąg - w międzyczasie wziuuuuu! i przejechało TGV. Zwolnił, jak przez stację przejeżdżał, ale i tak prędkośc imponująca. Się nie zatrzymał, bo nie jechałam z Lausanne, tylko z Renens (mój mały, sąsiednio-dzielnicowy dworzec, 30 min à pied). Od razu refleksja: rzut oka na tory-czy one się czymś różnią? tzn. te po których zasuwają "normalne" pociągi i te od TGV. Jak dla mnie, kolejowego laika - w ogóle! Na dobrą sprawę nie za bardzo różnią się też od naszych polskich: kamyczki, drewniane deski pod spodem...echh..a tu z LBN do KRK 6h pociągiem (to tylko możliwośc, ja wybieram busiki). Mój Interregio przyjechał oczywiście punktualnie -nie omieszkałam sobie zegarków zsynchronizowac. Przyjechał 2 min przed i elegancko o czasie ruszył w dalszą drogę. 2 klasa dla mnie OK - nie ma przedziałów, siedzonka są po cztery, jak do stolika. Od razu zainteresowanie wzbudzają ogromne okna, a raczej to, co za nimi. Trasa Lausanne-Geneve prowadzi prawie, że nad brzegiem jeziora - praktycznie tafli nie traci się z oczu cały czas..i oczywiście te góry po drugiej stronie...Zdjęc nie mam, bo pociąg naprawdę zapierniczał i wychodziły rozmazane. Trzymajcie kciuki, żebym się tu osiedliła, to będzie gdzie przyjeżdżac, żeby zobaczyc to na własne oczy. Widoki piękne, górskie zbocza poorane równymi rządkami winorośli. A propos szwajcarskiego wina - nie jest zbyt znane na świecie, prawda? Jak wino, to francuskie, chilijskie, kalifornijskie, australijskie, włoskie...a tu mówią, że szwajcarskie po prostu jest tak dobre, że Szwajcarzy wszystko sami wypijają :) Próbowałam, a jakże - ale zbyt dobra zabawa była, żeby głębiej zastanawiac się nad walorami smakowymi ;D Niecałe 40 min upłynęło stosunkowo za szybko - fantastyczna podróż, cichutko, szybko...
W Genewie już na dobre wyszło słońce - zapowiadał się super dzień. Ta wycieczka była moją pierwszą tu, więc nie ustrzegłam się przed błędami. Po pierwsze błędne założenie, że "gdzieś na pewno znajdę mapę centrum". W Dublinie podziałało: ulotko-mapę, w dodatku z zaznaczonymi miejscami must-go, must-see, znalazłam na pierwszym standzie koło przystanku. Dlatego też nie zaopatrywałam się w jakiś specjalny przewodnik - a na cholerę to dźwigac? Fakt, pół soboty poświęciłam na szukanie w necie rzeczy, które warto zobaczyc - przeglądałam fora, netowe przewodniki, odwiedzałam konkretne stronki muzeów czy innych takich. Zrobiłam listę i mniej więcej wizualnie ułożyłam sobie plan przestrzennie na terenie Genewy. A tu kiszka.... szukałam mapek dla turystów-sierot na dworcu i nie znalazłam. Trochę się spieszyłam , nie przeczę, że może przeoczyłam. Ale moim pierwszym celem była kwatera ONZ, do której wpuszczają o określonych godzinach. Wypadłam więc z dworca, wpadłam na przystanek i wsiadłam w pierwszą rzecz, która jechała w kierunku, który myślałam, że jest właściwy. Nie pomyliłam się!! Dowiozło mnie pod samo UN! Tylko wejście dla turystów było co prawda kawałek dalej, ale spoko. Po drodze doczepiło się do mnie dwóch Afrykańczyków - niestety, ich akcent nie pozwolił mi na przyswojenie nazwy ich kraju, tudzież głębszą konwersację. Szukali Muzeum Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksięzyca, a mi coś świtało, że to po drugiej stronie UN, więc poszliśmy razem. W połowie drogi, gdy zaproponowali skrót przez park, zapaliło mi się czerwone światło - i od tej pory wszyscy ludzie stali się dla mnie: a)terrorystami, b)zamachowcami-samobójcami (zwłaszcza, jak mieli torby i słabo określone cele pobytu w danym miejscu), c)handlarzami ludźmi, d)gwałcicielami, e)mordercami. Odetchnęłam z ulgą, jak zobaczyłam gmach UN i kilku solidnie wyglądających strażników. Miałam szczęście, bo rzutem na taśmę załapałam się na wycieczkę po angielsku. Szybka procedura bezpieczeństwa (paszport, drukowanie przepustki, itd.), krótki sprint do drugiego budynku i się zaczęło. Wycieczka trwała godzinę, przewodnik był bardzo interesujący :), grupa zmiksowana z całego świata (przewaga Japończyków, wiadomo), w sumie odwiedziliśmy kilka sal konferencyjnych, bo to normalne miejsce pracy, więc się za bardzo szwendac nie da, zreszta takeigo przewodnika, to się raczej nie chciało gubic, do ogrodów niestety wejśc nie można, ale uraczono nas historią ONZ i jego strukturą - czy wspominałam już o nieziemsko przystojnym przewodniku :D? Moim zdaniem warto odwiedzic to muzeum, zwłaszcza jeżeli się choc trochę interesuje sytuacją świata, historią. Za dużo dowiedziec się nie dowiedziałam, oprócz paru ciekawostek, ale generalnie dla mnie fajne. Krótka wizyta w sklepiku przymuzealnym (Boże, ostatnio zawsze w te sklepiki wdeptuję, choc wiem, że najczęściej tam shit pierwszej klasy sprzedają...no, w sumie bez przesady - nie taki straszny znowu ten shit, ale samo słowo "pamiątki" jakoś tak mi się dziwnie kojarzy). Szczerze mówiąc, potrzebowałam smyczy do kluczy do labu, więc zainwestowałam w piękną, niebieską ONZ-ową. Summa summarum: shit funkcjonalny. Przerwa na lunch w ogrodzie botanicznym, a potem spacerek do przystani. Trafiłam na pół-maraton genewski, więc dżiliardy ludzi wyległy na ulicę - kibicowac, rzecz jasna, chociaż biegaczy też było sporo. Ale oki - nadal bez mapy, orientuję się na standach rozstawionych w parku, poza tym szłam w kierunku Jet d'Eau - najwyższa w Europie fontanna, tryskająca na 140 m, symbol Genewy. Właściwie dlatego pojechałam tam w zeszły weekend, bo gdzieś czytałam, że zamykają ją na początku października i otwierają na wiosnę. Tyle że na wiosnę to mnie nie będzie tu raczej, więc ostatnia szansa. Uparłam się łódką przepłynąc na drugi brzeg, i cudem udało mi się - tu w ogóle łódki jak autobusy - co 10 minut, 4 linie, 4 różne przystanie. Oprócz tego można na rejs się wybrac (co mi uroczy pan kapitan zaproponował, bo on niestety, tylko kilka minut płynie, a ta łódka obok godzinę :) - ale wybrałam jego, z czego też był zadowolony). Na drugim brzegu szybko do Zegarka Kwiatowego - żadna rewelacja, spodziewałam się czegoś większego. Tak szczerze mówiąc, tutaj wszystko jakby w miniaturze - wszędzie blisko, mimo, że na mapie wydaje się, że kawałek spory. Zahaczyłam o katedrę (chyba standardowy punkt większości wycieczek ludzkości - jakieś miejsce kultu religijnego - zaskakujące, jak bardzo głęboko jest to zakorzenione - i jak szeroko!). Następny punkt to Muzeum Sztuk Pięknych. Genewa o tyle lepsza od Lozanny, że płaska jest, więc spacerek to naprawdę spacerek, a nie wypluwanie płuc i rzężenie przy wdrapywaniu się non-stop pod górę. Muzeum może pochwalic się Rembrandtem (szt. 1), Renoirem (szt. chyba ze 3), Pisarro (naliczylam 2), Van Gogh'iem (szt. 1), Picassem ( 1, ale tragiczny, naprawdę masakra -ja i moja siostra rysowałyśmy lepsze ludki jak miałyśmy 3 latka) - oprócz tego parę ciekawych rzeźb oraz instalacjami (czasem tak nowoczesne, że masakryczne, w stylu: gigantyczne płótno pomalowane całe na pomarańczowo - Hę:/?). Ach, odwiedziłam jeszcze Muzeum Historyczne w podziemiach tego samego budynku - i powiem tak: w porównaniu do polskich zbiorów, to fakt - mają starożytny Egipt, Etrusków, Grecję, Rzym - od średniowiecza to mamy już te same sprzęciory mniej więcej. Egipt - super, jestem fanką, uwielbiam wręcz Grecję, ale niestety, jak się było w Luwrze, to naprawdę ciężko teraz czymś zaskoczyc... a może już zmęczona byłam? Obok było Muzeum Historii Naturalnej, ale gdy od razu na wejściu przywitały mnie dwa węże zapaliło mi się kolejne czerwone światło, powróciły koszmary: a co będzie, jak będą mieli salę poświęconą... motylkom?? O NIE!!!!! Dziękuję, do widzenia, rzut oka na szkielet słonia i bye-bye! Zaraz obok Muzeum Zegarków - opcja zdecydowanie bezpieczniejsza... i fajnie by było, gdyby było otwarte... No to przejechałam się autobusem do centrum. Uliczki wyglądają na dośc snobistyczne, sklepy niczym z Champs-Elysees (wiem, kto byłby tu w siódmym niebie!!). Mały wypad na wysepkę i postanowiłam łódką skierowac się w stronę dworca. 
Mała dygresja - odwiedziłam tutejszego Maca. Zawsze odwiedzam, w jakimkolwiek kraju bym nie była. Cenowo - oczywiście, tak jak już czytałam - najdroższy Big Mac na świecie. Smakowo - brak odchyleń od normy. Zawczasu poprosiłam o sól, bo bałam się, że będzie jak we Francji - gdzie ich polityka zdrowego żywienia nie przewiduje w ogóle solenia żarełka w Macu. Pomijam okoliczności (zagubienie w Alpach, noc się zbliża, ja mam gorączkę i zdycham na tylnym siedzeniu) - tamten francusko-alpejski Mac był obrzydliwy, a kosztował niewiele mniej niż szwajcarski!
Wycieczkę zaliczam do udanych, chociaż na koniec przytrafiło mi się jeszcze szukanie w Lozannie jakiegoś miejsca, żeby rozmienic pieniędze na monetki (metro tylko monetki przyjmuje), a po godzinie 17 graniczy to z cudem. Dlatego kolejne postanowienie- jak wycieczki, to lepiej w sobotę :) Wszystko jest dłużej otwarte!

piątek, 26 września 2008

Geograficznie: okolice EPFLa

Dziś króciutko (mam nadzieję). Udało mi się dziś z labu wyrwac wcześniej - po 16, a to i tak sukces w porównaniu z ostatnimi powrotami tuż przed 20... Niestety, dziś nie miałam ręki do baterii, ale może tropikalne wakacje pod lampą przez weekend podrasują je trochę. Odnalazłam dziś pocztę w mojej dzielnicy i z rozpędu dotarłam do dworca, gdzie zaopatrzyłam się w zniżkowe karty na pociągi i inne takie, gdyż w weekend planuję wybrac się do Genewy. A tu bez zniżek to albo trzeba byc dzieckiem Gates'a, albo żoną szejka. Na szczęście szwajcarskie koleje oferują szeroki wachlarz rabatów, które można dowolnie dopasowywac do potrzeb. Do tego warto dodac, że zniżki obejmują nie tylko pociągi, ale także autobusy, tramwaje, metro i łódki - a nawet niektóre kolejki w górach chyba. Dla turysty świetna sprawa! 
I tak pozostając w podróżniczych klimatach prezentuję poniżej widok z lotu ptaszora na kampus EPFL'owski - o dziwo, mój maison też się załapał :) i reszta mojej okolicy także, co skrzętnie zaznaczyłam i wyłuszczyłam w legendzie. (żeby powiększyc zdjęcie, polecam kliknąc na nie, bo ja nie umiem tak zrobic, żeby od razu było duże.....)

 Jak widac, centrum miasta to to nie jest - do centrum metrem (które, jak już pisałam wcześniej zasuwa po ziemi) jest tak ok. 10-15 min. To, co widac na zdjęciu, to styk dwóch dzielnic - na północy Chavannes-pres-Renens (moja) i na południu Ecublens. Cóż mogę powiedziec - do szkoły mam 1 przystanek "metra", więc odpuszczam sprawę i chodzę. Dobre, żeby rano się rozbudzic i w ogóle, poza tym chyba jestem przyzwyczajona do chodzenia do szkoły. Do wyboru mam dwie drogi - jedną brzegiem lasku, który na zdjęciu się nie zmieścił, drugą obok terenów sportowych. To są właśnie te boiska, o których też chyba wspominałam. Należą do dzielnicy i generalnie wstęp wolny - jak ktoś chce, to przychodzi i gra. Wieczorami są jakieś treningi - wtedy też włączają światła, mają też fajne elektroniczne tablice.. Piszę to dlatego, żeby pokazac kontrast między naszymi, polskimi realiami, gdzie chłopaki kopią piłkę gdziekolwiek i nierzadko za bramkę robią po prostu dwa drzewa. Ale mimo wszystko chyba kluby z Polski częściej pukają do drzwi europejskich rozgrywek niż szwajcarskie. szkoda tylko, że zazwyczaj na pukaniu się kończy. Ale niech ktoś spróbuje wymienic jakiś szwajcarski klub - bo ja nie potrafię ! FC Lozanna :) ?? 
Przy wejściu na kampus stoi Le Cubotron - takie cuś kwadratowe nad Nową Chemią. To dawny budynek UNILu, a teraz tam fizycy mają swoje warsztaty techniczne. No i Nowa Chemia (Batochimie) - zbudowana niedawno i wszyscy mówią, że wygląda jak Titanic. Trochę w tym prawdy jest, nie przeczę - kominy, na dachu, po bokach stylizacja na statek. Skierowana jest w stronę Jeziora Genewskiego. Co ciekawe, zaraz obok kończą budowac jakiś drugi budynej, dużo mniejszy, ale zwieńczenie przypomina maszt statku, z bocianim gniazdem - ktoś miał chyba okres fascynacji marynistyką. I zaczyna się kampus - oś stanowi ciąg budynków połączonych ze sobą. Na parterze i pierwszym piętrze są tam audytoria i sale cwiczeniowe, ciągi szafek dla studentów, kafeterie i restauracje i inne takie przybytki. Od kręgosłupa odchodzą wydziały - na przykład moja chemia, z zaznaczonym miejscem mojego urzędowania (przybliżonym :) ). To jest ta starsza częśc kampusu, zbudowana jakieś 30 lat temu. Bardziej na lewo, w okolicach zaznaczonej przeze mnie Inżynierii Materiałowej, rozciąga się nowocześniejsza częśc - zdecydowanie widac to po architektonicznym stylu - nawet taki laik, jak ja jest w stanie to wychwycic , heh. Te budynki są bardziej wypaśne, ale też trochę "zimne" - wiecie, metal, szkło... W budynku Inżynierii mam jeden wykład - co mnie zaskoczyło, to mnóstwo rzeźb w środku, nawet w sali wykładowej. Sztuka inspiracją dla inżyniera! A może wytchnieniem? 
z przyziemnych spraw to jedna mnie tylko lekko irytuje - brak sklepu "pod nosem". Mieszkając na Lea się rozpuściłam przyzwyczajając do alberciaka, którego przemianowano na carrefoura, czy też żabki (z niezapomnianymi paniami-żabkowymi), do których łatwo można było wstąpic w drodze powrotnej ze szkoły i uzupełnic zapasy... tu, jak widac - trochę gorzej. Ten supermarket, co go zaznaczyłam, to coś mniej więcej w stylu naszego byłego alberciaka - na większe zakupy muszę się wybierac do centrum handlowego - tam mają dwa sztandarowe hipermarkety szwajcarskie: Migros i Coop i parę innych sklepików z ubraniami, i takie tam. Ale mam wakacje od gotowania - na kampusie mamy 4 restauracje i 5 kafeterii i jeszcze parę miejsc z fastfoodami, co zdecydowanie ułatwia mi funkcjonowanie. Ale chyba czas spac - jutro zamierzam planowac wycieczkę do Genewy - oby pogoda była!!

środa, 24 września 2008

typowy madziowy dzien

chyba znow zaczynam wpadac w pracoholizm - a tu mialo byc inaczej! mialam sie obijac i w ogole.. zaczelam lekcje o 8, z labu wyszlam 19.30 - prawie, ze ostatnia.. dzisiaj debiutowalam w centrum jezykowym. rano angielski - niestety, kursu "discussing and debate" nie otworzyli, wiec poszlam sobie na C1 (w C2 nie pasowaly mi godziny). grupa jest o dziwo bardzo szwajcarska. mamy tez wlocha i paru francuzow. od razu wielki plus za lektora - babeczka mowi z pieknym akcentem brytyjskim, podejrzewam ze w ogole z wysp pochodzi. bardzo przypomina mi pania marek a mojego LO, ktora byla (i mam nadzieje, ze jest!!) wspaniala nauczycielka, najlepsza jaka kiedykolwiek mialam. w naszym UJotowym centrum jezykowym ja zazwyczaj mialam szczescie co do lektorow, ale na ogol ludzie strasznie narzekaja. tu z kolei wzieli sie na sposob i zatrudniaja native'ow do nauki jezykow, bo mialam tez okazje gadac z innymi babkami od angielskiego i wszystkie mowily pieknie po brytyjsku. ogolnie spoko, juz pisalismy wypracowanko krotkie - czego sie spodziewamy po tym kursie. ja wiem, ze musze miec czyjs nadzor, bo zdaje sobie sprawe, ze jak mowie, to czasem robie bledy - zazwyczaj jak mowie szybko. no i pocwiczyc pisanie tez nie byloby zle, poza tym ja lubie pisac, wiec im wiecej  essays, tym lepiej :) po poludniu francuski - i tu juz pelen miks. okazalo sie, ze na ten sam kurs chodzi tez moja kolezanka z labu - Soo-Jin (Korea Płd.). Ale koleś (tym razem Hiszpan, ale po francusku mówi pięknie, zresztą francuski zawsze jest piękny, no może niektórzy kaleczą, ale to mały odsetek) stawia na integrację i zapoznawanie, więc generalnie cała lekcja krążenia po sali. To jest kurs nastawiony generalnie na mówienie, ale w necie zostawia nam prace domowe, żeby przypomniec gramatykę i takie tam. Bardzo się obawiałam, jak wypadnę po prawie 3 miesięcznej przerwie i zerowym przypominaniu, ale okazało się, że nie jest tak źle :) Muszę tylko poczekac aż mój zeszyt i podręcznik do mnie przyjadą i myślę, że wtedy poczuję się pewniej. a w labie kolejne baterie, kolejne pomiary. wrzuciłam się w tryb robienia 4 baterii dziennie, zazwyczaj zaczyna się od 2, ale ja jakoś daję radę. Dzisiaj dodatkowo trafiłam na cwiczenia studentów i niestety byłam "hostessą". Ręce mi się trzęsły jak cholera, więc pewnie chłopaki mieli ubaw, jak mi sie trochę barwnika wylało. Potem się bałam, że te baterie jakieś lewe będą, ale po francuskim zmierzyłam dziadostwa i tylko jedna nie działała. Jedna miała niezłe wyniki, ale podrasujemy je trochę. Na razie moje baterie "opalają się" w specjalnej maszynie, która imituje słońce. Ostanio tak podrasowałam te pierwsze baterie, że wydajnośc skoczyła o 0,5% - co wbrew pozorom jest sporo. Pan Zakeeruddin na razie nie plumka, ale też i się nie zachwyca jakoś specjalnie - "not bad" :) Ale wydaje mi się, że jak każdy facet ma problemy z okazywaniem emocji :) Z drugiej strony oczywiście nie oczekuję, żeby mi tu wszyscy brawo bili czy cuś. Zdaje mi się, że to "not too bad" to i tak dużo znaczy - przynajmniej tak sobie tłumaczę :D W przyszłym tygodniu może mi dadzą nowy barwnik - ale na razie chcą sprawdzic, czy wyniki, które osiągam są powtarzalne - żeby nie było zbyt dużego rozrzutu. Dla mnie ekstra - robienie tych baterii jest super! I odkryłam, dlaczego nie zawsze mi wychodziło sklejanie tym polimerem - czasem po prostu za grube szkło brałam i mini-piecyk nie dawał rady tego odpowiednio rozgrzac. Ale oprócz tego wymyśliłam świetny patent na ekstra sklejanie - ale to tajemnica, hehe :)
Wróciłam dziś mega zmęczona -miałam skoczyc na basen po karnet i w ogóle milion spraw, ale rozbolała mnie głowa... Na szczęście jutro też jest dzień!

niedziela, 21 września 2008

Zostaję fanką japońskiej kuchni + Gruyere

Naprawdę zdaję sobie sprawę, że brzmi to conajmniej dziwnie - ale tak, to prawda - jem surowe ryby, wodorosty i dziwne herbatki, i zupy. Są pyszne!! Ja, która ryby zaczęła jeśc może ze dwa lata temu, i tak sporadycznie - przekonałam się do japońskiej kuchni. Inna sprawa, że moja miłośc do sosu sojowego była już powszechnie znana i niektórych lekko zadziwiała ilośc sosu, jaką mogę przyjąc (Big bottle na Lea :) ). Strasznie lubię ten kwaśno-słony smak, i przekonałam się też do delikatnego, rybiego aromatu. Jakiś czas temu Aya zrobiła sushi, a dzisiaj poczęstowała mnie onigiri. Jest to rodzaj bardzo popularnej przekąski w Japonii - coś jak nasza polska "kanapkado szkoły". Robi się ją z japońskiego, dosc kleistego ryżu o okrągłych ziarnach, dodaje specjalne przyprawy, formuje w trójkącik i przyozdabia nori (tymi wodorostami, w które się zawija sushi-maki). Nori nie służy tylko jako ozdoba, za to się też trzyma trójkącik podczas konsumpcji. Aya przywiozła mnóstwo japońskich specyfików, dlatego nie bardzo wiem, co tam jest, bo wszystko po japońsku. A nie bardzo możemy wymyślic jak to na angielski przerzucic. Nieważne - ważne, że było pyszne!! Jakbym mieszkała w Japonii, to bym się przynajmniej zdrowo odżywiała - i to z przyjemnością:) Nie przeszkadza mi naprawdę, że czasem to rzeczy, których normalnie bym nie ruszyła (algi, wodorosty). BTW - nori też można szamac na sucho :) Fajne, lekko słone, rybie, trochę glucieje w ustach po chwili. Można też skropic arkusz sosem sojowym, hehe:) - co też uczyniłam!

Druga częśc kulinarnego posta już stricte szwajcarska. Le Gruyere - twardy ser z krowiego mleka (znów sorki, Ada, poszukam czegoś nie krowiego) robiony w kantonach Fryburg, Vaud (tu gdzie jestem!), Neuchatel, Bern i Jura. Mieli jakieś problemy z nazwą, zanim dostali znaczek oryginalności (AOC - Appelation, d'Origine Controlee), bo we Francji też cuś podobnego produkują, z tym że francuski ser musi miec dziury (bo wymaga tego prawo!), a szwajcarski nie :). Z ciekawostek - żeby zrobic 80 kg Gruyere'a trzeba 800 litrów mleka. Dobry do pieczenia, fondue, zup serowo-cebulowych/czosnkowych (yummy:P). Tak mi się zdaję, że nie będę pisac o tym, jak go robią, bo jak kogoś interesuję, to pod spodem linki wstawię. Z ciekawych rzeczy napiszę jeszcze, że jest to ser o dośc starej recepturze - ok. XIII w. - polecam stronkę, jest wersja angielska, poza tym dużo fajnych zdjęc z produkcji (jedno jest fajne z takim serem wielkim, miękkim jeszcze, jak go koleś niesie). Ja zakupiłam wersję młodszą i słodszą ( i tańszą, heh) - doux - dojrzewa min. 5 miesięcy. Ma czerwonawą skórkę, jak dla mnie pachnie neutralnie, trochę słodko, orzechowo. W smaku delikatniejszy i mniej wyrazisty niż Appenzeller. Gruyere uratował mój dzisiejszy obiad, gdyż sierota kupiłam złą śmietanę - niby było napisane creme, ale to chyba była śmietana na bitą śmietanę (lekko rzadka, płynna nawet..), a nie nasza tradycyjna 18% :/ A ja miałam ochotę na śmietanowy sos.. No, to żeby jakoś zagęścic sos dodałam startego Gruyera. Trochę pomogło, wzmocniło walory smakowe też przy okazji:) Efekty można podziwiac na zdjęciach - ja zjadłam i przeżyłam w każdym bądź razie. Acha, w sumie z tych serów to mi te skórki smakują najbardziej, są najbardziej pikantne :)

www.gruyere.com

Długi weekend - fajnie mieszkac w Vaud!

tiaaa... od wczoraj mamy tu długi weekend. Poza tym w mieście mega feta, gdyż otwierają drugą linię metra (które też chyba raczej nad, a konkrentnie NA, ziemi jeździc będzie). Nie ma się co śmiac, bo Lozanna w sumie dużym miastem nie jest, a nasza Wawa ciągle pierwszej nitki nie skończyła... No, ale tutaj feta jest, koncerty różne, za free można sobie tym metrem pojeździc wow :)! Po wczorajszym, zakupowym dniu nie czułam się zbyt dobrze jakoś i zakopałam się w łóżku oglądając.... Fort Boyard. Cóż - nie ma Lostów, Kyle'a też nie, to trzeba się czymś odmóżdżającym zając. W sumie nie taki głupi ten program, a poza tym lubię Weissa, chociaż w tym programie wydaje się byc w dziwny sposób infantylny - ale może nie wymyśla sam tych gadek, tylko każą mu je czytac? Oby, bo bardzo lubiłam swego czasu "Miliard w rozumie", a w roli prowadzącego świetnie sprawdzał się właśnie Weiss. Na dzisiaj miałam plan - pranie i wycieczka na stację po karty zniżkowe, gdyż w poniedziałek chciałam odwiedzic Genewę (tam nie mają tego święta, bo mają je wcześniej :) ). Ale... mały zonk, bo jak wiecie mój akademik został zalany przez małą rzeczkę w lipcu i do tej pory go remontują (tzn. malują i coś), ale nie odremontowali jeszcze pralni, a concierge wyjechał na urlop. Więc dupka, nie mamy pralek i trzeba zasuwac do drugiego akademca. Można jechac metrem 3 przystanki, ale ja dziś odkryłam skrót - 7 minut przez piękne tereny sportowe. Naprawdę piękne: mnóstwo (z 7) boisk do nogi z pięknie przystrzyżoną trawą, ze 2 korty tenisowe, boiska do rugby.. i normalnie tu ludzie grają, bo to takie centrum sportowe dzielnicy. Prania nie zrobiłam, bo oczywiście kolejka - i musiałam się upchnąc na jutro - więc nici z Genewy :( Spróbuję w przyszły weekend. NO to już mi się nie chciało iśc na dworzec, zamiast tego wybrałam się do Ouchy.

Ouchy był to kiedyś port - osobna osada. W sumie większośc "dzielnic" to osobne osady, np. jak ta, gdzie mieszkam - Chavannes-pres-Rennens, czy tam gdzie EPFL - Ecublens. Sporo ich jest - w sumie wszystkie tworzą "dużą Lozannę", bo tak naprawdę Lozanna to chyba tylko starówka, nawet to nowe centrum Flon nazwali od osady chyba. Ouchy różni jednak to, że zachowało swoją niezależnośc, co przekłada się na przykład na to, że sklepy są tam otwarte w niedzielę (BARDZO ważna obserwacja !!). Korzystając z pięknej pogody (i tego, że zjadłam konkretny lunch, więc chciałam trochę zrzucic kalorii - typowe kobiece myślenie..) postanowiłam wybrac się tam pieszo. Najpierw przez lasek nad jezioro, a potem już wzdłuż brzegu. Czasem zahaczałam o park, gdyż właśnie w tym parku mieści się siedziba Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Oprócz tego w parku mnóstwo obiektów do uprawiania sportów - otwartych dla ludzi. A wszystkie mega zadbane - aż przyjemnie się patrzy, jak ludzie się dobrze bawią w przyzwoitych warunkach. Patrzy, bo mnie oczywiście jakoś ani do nogi, ani do biegania nie ciągnie. Ada, kochana, ty tu byś miała naprawdę raj! Piękne parki, piękne alejki, bezpieczne - nie to co nasz Dżordan (choc swoje uroki też ma, nie wiążące się bynajmniej ze sportowym, bądź zdrowym trybem życia :] ). Zapraszam do obejrzenia galerii z mojego spaceru do Ouchy. Wracając wstąpiłam na jakiś koncert na chwilę, ale troszkę już się zimno robiło, więc zapakowałam się do autobusu i wróciłam do domu. A tu oczywiście wieczorne ploty z Aya i nową koleżanką z Tunezji. Już nam grupka rośnie, żeby wyjśc na miasto, hehe :)

piątek, 19 września 2008

1 tydzien juz za mna

Czas jakoś rzeczywiście przyspieszył. Ani się obejrzałam, a już cały pełny tydzień za mną. W związku z tym parę refleksji (szykuje się kolejny długi post - od razu uprzedzam).

Może najpierw o szkole :) Jako Madzior walczący o lepszy byt (czyt. wreszcie porządek!!) studentów IM poczyniłam parę obserwacji, z których następujące płyną wnioski:

  1. Pod względem organizacyjnym, niestety, UJ jest daleko w tyle. Raczej wydaje mi się, że to specyfika naszego kierunku (międzywydziałowy) sprawia trochę trudności komunikacyjnych, które są początkiem wszechobecnego chaosu - nie można ciągle mówic, że jest balagan, bo kierunek jest nowy. Hello?! on powstal 7 lat temu! Tutaj wszystko jest jasne: wytyczne dotyczące tego ile i jakie kursy trzeba zrobic (jest dosyc duża swoboda w doborze modułów - kursy są pakowane po 3 w jeden moduł, w semestrze trzeba zrobic 4 moduły). Plan jest podany PRZED rozpoczęciem zajęc :) Też mają tu coś w stylu USOSa, ale pomimo, że po francusku, chyba sobie lepiej z nim radzę niż na początku z USOSem.
  2. Poziom zajęc - chodzę tylko na 3 kursy: fotochemia, nanomateriały i coś w stylu naszej fizyki statystycznej zmiksowanej z fazą. Dwa pierwsze kursy są po angielsku, więc luz. Fotochemia jest podobna do naszych fotomateriałów, nawet prowadzący ma coś w sobie z naszego kochanego pana Szaciłowskiego - styl prowadzenia, poczucie humoru :) Myślę też, że będzie to jeden z przyjemniejszych egzamów. Nanomateriały prowadzi pan z Niemiec (Ordnung muss sein :) ), specjalista od nauk o materiałach. Na kursie większośc stanowią chemicy, dlatego trochę mu było nie w smak jak zaczął mówic o dyslokacjach i granicach ziaren, a ludzie nie wiedzieli, o co chodzi. Ja z kolei w tym momencie dziękowałam Bogu, że ktoś jednak zdecydował się upchnąc nam metale i ceramikę :D! Będę miec z tego jeszcze seminarium, ale na razie podoba mi się program tego kursu - przekrój przez najbardziej używane nanoefekty + materiały, bardzo "materiałowy" kurs (nasze władze powinny się ucieszyc, hehe - także z tego, że umiem już ciąc szkło i obsługiwac wiertło piaskowe, bardzo inżynierskie umiejętności!). I na koniec coś, na czym poległam -pierwszy i jedyny raz na studiach! - fizyka statystyczna. Zapisałam się na ten kurs ze względu na Graetzela (podobnie jak ja zrobilo parę innych osób). Na pierwszym wykładzie go nie było i jakiś typ uparł się, że pierwszy wykład walnie po francusku. Trochę się poplumkałam, nawet niektórzy studenci mnie wsparli, ale pozostaje mi czekac na profesora.... Ale zostałam i wysłuchałam wykłądu po francusku - szczerze mówiąc, tak tragicznie nie było, bo przecież matma, fizyka i chemia wszędzie takie same. Częśc słów podobna do angielskiego, resztę jakoś wykminiłam z kontekstu - dało radę. Sęk w tym, że koleś naprawdę był beznadziejny (nie profesor Graetzel, broń Boże!! - jego zastępca) i nie potrafił wytłumaczyc. Przerabiał wstęp do fizyki statystycznej - rozkłady mikro-, makro- i wielki kanoniczny. I gdybym się tego wcześniej nie uczyła, to potrzebowałabym dużej dawki whyobraźni i dobrego podręcznika, żeby to zaczaic. To już nawet ja, po roku przerwy chyba bym to lepiej wytłumaczyła. Ludzie wyszli zdegustowani, z nadzieją, że od przyszłego tygodnia wróci Graetzel. Ja też - może zgodzi się na przełączenie na angielski? Summa summarum a propos poziomu - wydaje mi się, że na UJ dostałam solidniejsze podstawy. To, co my mamy w pierwszych 3 latach studiów, oni mają na 4 roku (tzn. wspólnie mamy postawy fizyki, chemii i te inne blablabla, ale my chyba mamy więcej przedmiotów extra). Z drugiej strony nie żałuję, że coś mi się tu powtórzy (łatwiej będzie zdac egzam :P), ale jest też szansa na spojrzenie na materiał z innej strony. Ach! pozostaje jeszcze czynnik wyzwania - zdac po angielsku kurs prowadzony po francusku, to bedzie cos :) I w ogole miec w indeksie wpis od Graetzela -chyba się poświęcę i przemęczę przez tą francuzczyznę :)
  3. BTW - centrum językowe - bo też korzystam z tych usług (ja testuję wszystko, absolutnie wszystko :)!) - jeszcze na zajęciach nie byłam, ale z tego do jakich grup mnie przydzielono po testach to wnioskuję, że mają strasznie zaniżone te poziomy. Z moim bidnym jak mysz kościelna francuskim dali mnie do A1/A2, a w Polsce byłam przecież w połowie A1. U nich na A1 nie mają nawet gramatyki jako takiej wprowadzanej, dlatego z moim l'impairfait i passe compose trafiłam do sekcji poświęconej mówieniu (tak, można wybrac czy chce się wszystko, czy tylko poszczególne umiejętności - ja stwierdziłam, że po prostu wstydzę się mówic i poszłam akurat tam). A na angielski nie chcieli mnie zapisac, bo stwierdzili, że nie ma po co. A kurs przygotowujący do wystąpień publicznych, na którym mi zależało,  nie ruszył, bo za mało studentów. Ale poprosiłam, żeby mnie wcisnęli gdziekolwiek, bo zawsze to szansa na poznanie nowych ludzi i wymianę poglądów - madzia się zawsze wciśnie :)

No i na koniec news dnia: MOJA PIERWSZA BATERIA DZIAŁA! Tak, ta która jest na zdjęciu w poprzednim poście. Zmierzyłam dzisiaj wydajnośc i początkowo miała aż 7,2% ! Nuttapol powiedział, że super, ale możemy ją jeszcze podrasowac oblepiając specjalnymi powłokami antyrefleksyjnymi z jednej, a "refleksyjnymi" (zwykła folia aluminiowa, hehe) z drugiej. Wsadziłam ją jeszcze do kąpieli słonecznej, ale już nie zdążyłam zmierzyc, bo ktoś się wcisnął na aparaturę. W między czasie cięłam dziś szkło :) Nacięłam się jak wariatka, ale to jeszcze nic. Gorsze jest robienie w nim dziurek wiertłem piaskowym. Strrrrrasznie nudna i długa robota. Zrobiłam sobie ze 40 elektrod - powinno starczyc na ok. 2 tygodnie. I zdążyłam pochwalic się moim sukcesem Zakeeruddinowi, za co zostałam przyjaźnie poklepana po ramieniu "Good job!" :) I odfrunęłam do domu. W ogóle to mam długi weekend, bo w tym kantonie w poniedziałek jest święto - coś w stylu postu. Ponoc dawniej nic się nie jadło oprócz czegoś tam śliwkowego. Na szczęście teraz jakoś tak nie wszyscy przestrzegają tradycji (za śliwkami nadal nie przepadam). Ważne za to są dwie informacje: muszę zakupy zrobic jutro, bo potem wszystko pozamykane, oraz - są darmowe koncerty w centrum :) i na pewno odwiedzę Ouchy ! Czekajcie na relację!

środa, 17 września 2008

Się wzięłam za robotę !

Zaczęło się już wczoraj - od 9.00 zaczęła się moja przygoda z bateriami. Odziana w porządny fartuch i "dizajnerskie" gogularki przywitałam się z Nuttapolem i od razu zapowiedziałam mu, że tak łatwo się mnie nie pozbędzie - będę za nim łazic wszędzie:) Obserwowałam, jak robi baterie - w sumie zajęło mu to trochę więcej niż godzinkę i zrobił 2. Opisu nie zamieszczę, bo pewnie i tak niewiele osób to zainteresuje, a poza tym jest to tajne. Serio. Oni tu się naprawdę troszczą o bezpieczeństwo. Ani ja, ani Nuttapol nie robimy baterii "od początku". Od prof. Zakeeruddina dostajemy gotowe elektrody z TiO2, bo oni robią je w specjalny sposób. I robią je najlepiej na świecie ! dlatego też nie dziwię się, że tylko niewiele osób ma dostęp do tej technologii - nawet w tym labie. To samo z resztą związków chemicznych - dostajemy je buteleczkach w małych ilościach, zakodowane. Podejrzewam, że jak się tutaj dłużej zostaje, to uchylają rąbka tajemnicy - Nuttapol myśli, że może w przyszłym roku pokażą mu, jak się robi elektrody. A kto wie, może ja też się tam zakotwiczę na dłużej:)? 
No, ale póki co miałam wolne przedpołudnie, bo musiałam wrócic do labu o 14, żeby zobaczyc pomiary. Pierwszy prawdziwy dzien w labie nie byl wcale straszny, zwlaszcza, że wiele rzeczy jest podobnych do UJotowego labu w piwnicy. Niestety, ludzików LEGO nie uświadczylam.... :( ale parę innych, fajnych bajerów mają w zamian, chociaż to nie to samo. Szybciutko zahaczyłam o sklep w drodze powrotnej, bo o 19 zaczynała się impreza. Wpadłam do domu, zgarnęłam Ayę i poszłyśmy. Impreza dla studentów z wymiany - co tu dużo mówic :) Jako jedyna Polka cieszyłam się sporym zainteresowaniem :) No, znając mnie, to, niestety, trochę mi się zaszalało (zabrałam silną wolę :) ). Muszę przyznac, ze ta ich organizacja potrafi się dobrze zorganizowac. Wyposażenie niczym szkolenie RKNu, hehe. Wydaje mi się, że zareprezentowalam nasz kraj dumnie i godnie :) Będąc otwarta na gościnnośc Szwajcarów spróbowałam wszystkiego - co prawda wybór jedzenia nie był zbyt duży, ale nie o to przecież chodziło. Piwo mają takie sobie :/ wina (wszystkie kolory) już lepsze (ale to może dlatego, że ja fanką piwa nei jestem?). Szwajcarskiej wiśniowej wódki nie mieli - na szczęście :) Nie byla to jakas duza impreza, wlasciwie oni nazwali to czyms w rodzaju wieczorku zapoznawczego. To się zapoznaliśmy - fajne chlopaki :) Troche sztywne to towarzystwo bylo, dlatego z jakims wlochem i kims tam jeszcze postanowilismy to zmienic i ruszylismy na parkiet. Ale nie na dlugo, bo musielismy kolo 22 skonczyc. Cala impreza byla na kampusie, w restauracji - chyba dlatego... Dobrze, ze nie cierpie na syndrom dnia następnego, chociaż po tym miksie musiałam odbyc jedną poważną rozmowę.
A dzisiaj praktycznie cały dzień w labie - miałam może z pół godziny na lunch. Prawie cały ranek uczyłam się jednej rzeczy - jak skleic baterię.  A nie jest to wbrew pozorom takie proste. Dwa kawałki szkła trzeba skleic polimerowym krążkiem o średnicy ok. 5 mm i grubości 25 mikronów. Mało tego, ma się na to tylko kilkanaście sekund, bo tylko tyle można podgrzewac caly uklad, zeby nie zniszczyc pozostalych waznych i drogich komponentow. Nakleilam sie dzisiaj jak wariatka, bo zeby zrobic to idealnie, to trzeba miec wprawe. Dostalam tez dwie elektrody od Nuttapola, zeby zrobic cale baterie. Jedna z nich to, niestety, kicha. Źle mi się skleiła i jak zamontowałam tam ciekły elektrolit, to się cholerstwo wylało :/ Za to druga wygląda nieźle - z naciskiem na słowo "wygląda". Jutro będę mierzyc to, co stworzyłam. Oto ona (mam nadzieję, że nie zabiją mnie za to zdjęcie, zrobiłam komórką, dlatego jest takie słabe):
Boję się jak cholera, bo dzisiaj Nuttapol zrobił 4 baterie, a tylko dwie działały. Trochę sama na siebie za dużą presję nakładam, bo w sumie Zakeer powiedział, że w tym tygodniu nawet do labu nie muszę jakoś często przychodzic, zebym sie zaaklimatyzowala jakos. A ja jak mroweczka, 8 godzin dziennie w labie :) Oprócz tego nauczyłam się dziś paru technicznych rzeczy typu: jak ciąc szkło, jak robic dziurki w szkle wiertlem piaskowym - takze inzyniersko-technicznych umiejetnosci tez nabędę. I pod koniec dnia przyszedł Zakeer i dał mi... moje własne elektrody i własny barwnik :) Dostałam też swoją szufladkę w labie. Jutro jeszcze muszę skoczyc do tego labowego sklepiku (gdzie wszystko jest za free :) ) po jakiś sprzęcior - dzisiaj wybrałam sobie już szczypce, ale jeszcze potrzebuje jakiegoś szkła i innych takich. 
A jutro mam pierwsze zajęcia - fotochemię i statystyczną teorię i elektronikę ciała stałego, więc krótki dzień to raczej nie będzie... Wykorzystujcie tą resztkę wakacji, jaka wam została :)!

poniedziałek, 15 września 2008

Pierwszy dzien w labie!!

Ilez dzisiaj bylo emocji - czytaj: jak zwykle sie stresowalam (ada i ola pamietaja moje "akcje" przed egzamami na 1 i 2 roku :) ). Ale jak tu się nie stresowac, jak ma się poznac kogoś takiego. Fakt, dla normalnego czlowieka to moze brzmiec dziwnie, ale dla mnie prof. Graetzel to ktos absolutnie niesamowity. Wszystko zaczelo sie dzieki wspanialemu dr (juz teraz hab. :) )Szacilowskiemu, ktory na 1 roku wrecz zasypal mnie prawie 1000 publikacji. No to sobie poszukalam, poczytalam to i owo i trafilam na DSSC (TE baterie). Zafascynowała mnie prawie że banalna zasada działania, oczywiście podpatrzona z Natury. I wsiąkłam - od tamtej pory moja każda prezentacja była na ten temat - i już sobie wyobrażam jak mnie wszyscy wielbili na różnych konwersach i seminariach:) Jak madzia, to wiadomo było, że znowu jakieś baterie słoneczne :) Dzięki, że to jakoś przetrwaliście. Ale jak wrócę, to też was pewnie uraczę conajmniej jedna prezentacją na ten temat, hehe! Sama potem zaczęłam szukac prac Graetzela i śledzic newsy na temat rozwoju tych technologii. A później, gdy zorientowałam się, że nie ma szans na to, żeby zacząc badac baterie w naszych chemicznych podziemiach wymyslilam "Szwajcarię". Pomysł pojawił się pod koniec zimowego semestru na 3 roku (przy okazji prezentacji na konwersach, a jakże!). Pamiętam, że nasz kochany prof. Konior pomagał mi w zdobyciu kontaktu z polskim profesorem na EPFL. Ale wzielam sprawy w swoje rece i tak nie predzej, tylko pozniej, ale w koncu - jestem tu. I dzisiaj bylam w TYM labie !

Przydlugi wstep, ale juz przechodze do rzeczy. Piekny dzien, slonce swieci - to wybieram sie do szkoly z żołądkiem w gardle :) Za pierwszym razem nie zabłądziłam - trafiłam prosto do Sekcji Chemii i z troche wiekszym trudem odszukalam gabinet profesora. Oczywiscie oniesmielona i przestraszona (tak, zdarza mi sie czasem taka byc, choc wiem, ze nie wygladam...) zapukalam do sekretariatu - no bo przeciez nie uderze od razu do mojego guru! Ale nikogo nie bylo.. czy to jakis znak? Po chwili zauwazylam jakas zblizajaca sie pania, wiec tylko bonżurnęłam i czekam dalej. A ona weszla do sekretariatu - no to ja za nia. Wchodze i znow bonżur, a ona od razu - czy ty jestes magdalena?? Noooo, to jestesmy w domu :) Okazalo sie, ze czekali na mnie juz w zeszlym tygodniu i juz zaczynali sie martwic, ale wyjasnilam jej, ze zanim sie rozpakowalam, rozgoscilam to troche potrwalo. Pani Ursula jest przekochana - wypytala mnie o wszystko, o podroz, mieszkanie, czy wszystko w porzadku. Potem zapytalam, czy jest szansa zeby sie umowic na jakas godzine z profesorem, a ona stwierdzila, ze zaraz mu powie, ze jestem. I tylko uslyszalam zzza drzwi "Ooo, Magdalena!" i przed moimi oczami stanal profesor ! Dzentelmenski uscisk dloni + seria pytan o pobyt, mieszkanie itp. - fajnie, bo czuje, ze nie jestem zostawiona sama sobie. Troche jednak kiszka, gdyz sie okazalo, ze co poniedzialek o 9 rano jest seminarium zakladowe i ja juz mam jedno w plecy. Ale ponoc duzo nie stracilam, bo to pierwsze po wakacjach bylo. Na nastepne mam chodzic - no ale to wiadomo...Chwile pogadalismy, a potem profesor zaprosil mnie do... mojego biura! Tak, mam swoje biuro :) Dobrze, ze nie sama - w sumie jest nas czworka: Nicky z Kanady, Francine (Szwajcaria) i Yun-Ho z Chin. Ale mam swoje duze biurko i imię na drzwiach. Dla mnie extra! Potem profesor przedstawil mnie innemu profesorowi, ktorego tez zreszta znalam z publikacji - prof. Nazerrudin z Indii. On będzie takim moim właściwym tutorem, bo wiadomo, że Grazaetzel jest mega zajęty. Kazali mi przeczytac instrukcje BHP i podpisac. Potem pani Ursula zabrala mnie do magazynu - dostalam nowy fartuch, gogle - za free :) Poza tym z tego magazynu mozna brac wszystko, co sie tylko potrzebuje - odczynniki, ale takze zeszyty, pisaki, segregatory i inny biurowy shit. Nawet dostalam karte do kopiarki - tez za free. I to sie nazywaja warunki do pracy, hehe!! Tutaj nawet maja chyba z 7 rodzajow rekawiczek laboratoryjnych - kazde do czego innego i z innego materialu. Przychodzisz, mowisz, czego ci trzeba, dostajesz ( od reki!!!) i wracasz do pracy. To mi sie podoba! 

Full happy czekalam na prof. Nazerruddina (bo mial spotkanie z Graetzelem) i zawarlam blizsza znajomosc z Yun-Ho. Oprocz zwyczajowego small talku dowiedzialam sie, co zrobic zeby miec neta w labie. Pokazal mi tez pracownie komputerowa, gdzie poznalam kolejnego Chinczyka - XiengXi (chyba). On ma troche gorzej niz ja, bo jeszcze nie ma takiej karty kampusowej - ta karta jest do wszystkiego: otwiera drzwi, mozna na nia kase wplacic i placic nia za obiady (studenci maja znizke!), za ksero i takie tam inne bzdury. Ja jeszcze dzisiaj skoczylam do domu na lunch, ale tylko dlatego, ze chcialam kompa zabrac, zeby jakies tam numery mogli spisac. W miedzyczasie otworzylam konto, w szwajcarskim banku hehe:) Fajne uczucie :) A pozniej Nazeeruddin umowil mnie znowu z prof. Graetzelem na spotkanie. Na szczescie, poszedl ze mna - bo ja sie znowu balam. W wolnym czasie siedzialam i autentycznie czytalam jakies publikacje, zeby sobie jeszcze raz przypomniec jakies tam rzeczy, zeby nie dac plamy. Okazalo sie, ze niepotrzebnie - zadnego odpytywania nie bylo. Graetzel jest konkretny -usiedlismy, a on od razu przeszedl do rzeczy. No wiec na razie nauka - mam popatrzec, jak sie robi baterie, a potem bede je robic sama badajac jeden barwnik oraz jeden elektrolit. Szczegolny nacisk jest kladziony na ten elektrolit - bo chca go szybko wprowadzic na rynek. Profesor powiedzial, ze poniewaz nie bede tu dlugo, to na razie mam maly projekt. Mam nadzieje, ze uda mi sie to zrobic. Powiedzial, ze dobrze by bylo, gdyby moje baterie pracowaly z wydajnoscia 8%, bo zwyczajowe 11% na tym systemie raczej ciezko bedzie osiagnac. Zobaczymy :) Jak juz zrobie baterie, to bede potem mierzyc ich wydajnosci i inne ciekawe parametry. Oprocz tego zalecil mi tez udzial w jakichs zajeciach, a ja sie bardzo ucieszylam, bo balam sie, ze kaze mi tylko w labie siedziec. Na szczescie nie, lyknal moje 3 kursy - teraz tylko mam problem z zapisaniem sie na nie, ale mysle ze jutro to rozwiaze. Spotkanie trwalo ok. 45 minut, po czym Nazeeruddin zaprowadzil mnie do kolejnego studenta, ktory juz umie robic baterie - Nuttapol (Tajlandia) jutro wprowadzi mnie w tajniki labu. Takze szczerze mowiac, dotychczas w labie spotkalam 2 szwajcarki. I wszyscy mowia po angielsku (jupi!).

3 majcie kciuki, zeby moja slynna aura nie ujawnila sie tym razem, bo nie chce miec zadnego obciachu/problemow. 

niedziela, 14 września 2008

Spacer po Lozannie

Dzien wstawal rownie powoli jak ja. Spie tutaj srednio do 9, co nie zdarzalo mi sie nigdy wczesniej. No wiec rano dzien nie byl tak do konca zdecydowany, czy ma byc ladny, czy znow ma padac. Ale zanim sie zebralam i zjadlam sniadanie niebo bylo piekne i niebieskie. A propos sniadania - wyprobowalam ser. Dodalam go do omletu i byl to bardzo dobry pomysl :) Charakterystyczny aromat i smak rozlozyl sie rownomiernie po potrawie, a ser pieknie sie stopil. Smiesznie sie ciagnal :) Po tym dosc poznym sniadaniu (11 !!) postanowilysmy z Aya wybrac sie do centrum miasta.

Poszperalam troche w necie i wybralam pare punktow wartych zobaczenia. Duzo tego nie bylo, bo i miasto nie za duze tak naprawde, poza tym w niedziele prawie wszystko jest pozamykane. Metro, ktore wlasciwie w calosci jezdzi po powierzchni, dowiozlo nas do centrum - Flon. Przypomina ono wielki plac budowy, bo cos tam chyba jednak buduja. Poki co jeszcze nie wiem, co, ale moze kiedys sie dowiem. W centrum duzo jest mostow, a wlasciwie kladek, bo to jedyny sposob zeby zniwelowac/zamarkowac roznice wysokosci. Lozanna lezy na zboczu gory i, niestety, spacerowiczowi mocno sie to daje we znaki :) Centrum jak to centrum - reprezentacyjna uliczka z superdesignerskimi sklepami i kafejkami. Starowka jest sliczna, sa fontanny, zegarek z szopka :) - tzn. nie jest to prawdziwa szopka tylko cos w stylu tego zegara w Collegium Maius albo tego z koziolkami chyba (?) w Poznaniu. Wdrapalysmy sie jeszcze wyzej takimi uroczymi schodkami i stanelysmy przed katedra. Niestety, jak sie widzialo katedre w Orleanie albo w Strasbourgu, to ciezko jest czyms zaskoczyc. Ale swoj charakter ma, zeby nie bylo. A, i fajne organy!! Mialy piszczalki i trabki nawet. Aya bardzo duzo skorzystala na tym, ze ze mna poszla bo zaczelam ja wprowadzac w tajniki sztuki sakralnej i oraz chrzescijanskich obyczajow. Na tyle na ile umialam wytlumaczylam jej, ze stare koscioly budowano na planie krzyza, poniewaz Chrystus umarl na krzyzu. Byla zaskoczona, ze tak wiele elementow zawiera dosc gleboka symbolike i nie mogla uwierzyc, ze w grobach za oltarzem naprawde leza pochowani biskupi! Nastepnie wdrapalysmy sie na wieze. Widoczek przedni, niestety, czesc Francji i gory zostaly zasloniete przez chmure. Ale jeziorko i reszta miasta prezentowala sie calkiem, calkiem. Dzieki Bogu, schody byly solidne - kamienne i nie azurowe - inaczej bym tam raczej nie weszla. Chociaz nie, wejsc bym weszla, tylko pewnie bym sie zablokowala przy schodzeniu, co, musze przyznac, czasem mi sie zdarza - paralizujacy strach. Poniewaz, jak juz wspomnialam, miasto lezy na wzgorzu, zachodzi dziwne zjawisko - z jednej strony wiezy jest sie ogromnie wysoko (tak wysoko, ze sie boje do barierki podejsc), a po drugiej stronie na tym samym poziomie jest sie na tylko wysokosci 2-3 pietra. Naszym nastepnym celem byla wieza polozona w lasku Sauvabelin. Troche znowu bylo pod gore, tym razem sciezka prowadzila przez lasek. Po drodze zahaczylysmy o jakis targ z ksiazkami, ale na razie moj francuski nie pozwala mi na rozrywki wyzszych lotow. W ogole nie pozwala mi na zadne rozrywki.. ale mam nadzieje, ze to sie zmieni niebawem! Wieza jest w sumie nieduza (35 metrow), cala drewniana - ale stoi na wzgorzu ok. 300 m nad poziom Jeziora Genewskiego czyli summa summarum jest 4 metry wyzsza od Wiezy Eiffel'a (tak napisali na dole pod wieza). Pomyslowo ja zbudowali: uzyli bardzo dlugich klod drewnianych ukladajac je tak, aby srodki klod lezaly na pionowej osi, a kazda kolejna kloda jest przesunieta o pewnien kat. W ten sposob utworzyly sie dwie klatki schodowe - jedna do wchodzenia, druga do schodzenia. I z tej wlasnie wiezy ma sie widok na cala Lozanne. I nie tylko! Przy dobrej widocznosci widac nawet Genewe oraz majaczacy w oddali Mont Blanc. Niestety, dzis nie dane mi bylo tego doswiadczyc. Mysle, ze sprobuje jeszcze raz, kiedy bedzie lepsza widocznosc - moze w zimie, przy mroznym, czystym powietrzu? Od wspinaczki zrobilysmy sie glodne, ale Aya zna jakas fajna nalesnikarnie. Zapomnialysmy, zy punktualni Szwajcarzy zamykaja kafejki o 17, wiec musialysmy wrocic na obiad do akademika. 

Odpoczywam, gdyz ten spacerek byl wyczerpujacy - ostro pod gore, a potem troche na dol, i znowu pod gore....Ale taki jest urok tego miasteczka!

sobota, 13 września 2008

Appenzeller

Appenzeller – to twardy ser z krowiego mleka produkowany w regionie Appenzell (północnowschodnia Szwajcaria). Do krążków sera dodaje się ziołowej solanki bądź też wina lub jabłecznika, które to nadają mu specyficzny posmak oraz pomagają go zakonserwować. Historia sera sięga ok 700 lat. Obecnie produkowany jest przez ok. 75 mleczarni – każda w troszeczkę inny, chroniony tajemnicą sposób. Proces wytwarzania jest poddawany wielkorotnym kontrolom na każdym etapie powstawania sera – do sprzedaży trafiają tylko te krązki, które uzyskają co najmniej 18,5 punkta na 20 (ciekawa jestem, co robią z resztą?). Mleko pochodzi od krów karmionych wyłącznie świeżą trawą i ziołami. Następnie jest ono transportowane do mleczarni i przechowywane w temperaturze 10˚C. Następnie, ponieważ ilość tłuszczu w serze jest ściśle określona, mleko zostaje poddane od- bądź dotłuszczaniu w wirówce. Potem podgrzewa się je do 31˚C i dodaje podpuszczkę oraz bakterie. Po 30-40 minutach mieszania powstaje zaczątek sera – kłaczki :). Dalsze zagęszczanie polega na delikatnym ogrzewaniu do momentu osiągnięcia właściwej konsystencji. Odpowiednią masę przelewa się do okrągłych form. Każdy krążek przechodzi serię testów i dostaje coś w rodzaju przepustki („cheese pass”) z datą i numerem identyfikacyjnym. Charakterystyczna skórka tworzy się podczas suszenia. Ser dojrzewa w temperaturze 14-15˚C i od czasu do czasu jest przemywany tajemniczą ziołową solanką. Generalnie można wyróżnić 3 odmiany Appenzellera: 

  • Classic – dojrzewa co najmniej 3 miesiące, ma srebrną nalepkę.
  • Surchoix – dojrzewa co najmniej 4 miesiące, ma ostrzejszy smak i złotą nalepkę.
  • Extra – dojrzewa co najmniej 6 miesięcy, jest najostrzejszy i ma złoto-czarną nalepkę.


Moje wrażenia organoleptyczne:


Zapach – no niestety, lekko skarpetowy, ale nie aż tak strasznie. Troszkę słodkawy. Skórka pachnie intensywniej niż reszta. 
Smak – kawałki ze skórką są ostre, mają słodki posmak. Reszta sera też jest ostra (trochę mniej),momentami słona – ale też bez przesady. Ser nie posiada dziur, a jego konsystencja jest delikatna.
Powymądrzałam się trochę, ale póki co nie mam żadnego porównania. Ponoć Appenzeller świetnie sprawdza się w daniach gorących, tak więc jutro rano wypróbuję go w omlecie !

Dla zainteresowanych: www.appenzeller.ch


piątek, 12 września 2008

Orientation day

No to juz po moich wakacjach. Tym razem zaczelam od spoznienia sie pol godziny na glowna prezentacje - po prostu nie spojrzalam na stronke EPFLa i uwierzylam informacjom, jakie dostalam wczesniej poczta. Na szczescie niewiele stracilam - prezentacja byla dla wszystkich nowych studentow w wielkim holu w budynku architektury, po francusku. To, na co zdazylam, to byla jakas prezentacja czegos w rodzaju naszego Samorzadu. Nazywa sie to tutaj AGEPoly. Zrobili cos w rodzaju przedstawienia - szczerze mowiac, to juz wole to nasze dostojne, moze nieco dretwe :) rozpoczecie UJotowe. W sumie nigdy nie bylam na tym glownym, na wydzialowym dwa razy (na pierwszym roku i w zeszlym, bo ktos mnie wrobil w przemawianie), ale to przedstawienie to mi sie skojarzylo z podstawowka. 

A potem bylo cos, co uwazam mozna by spokojnie zaszczepic na naszym gruncie: mnostwo stoisk roznorakich organizacji studenckich i nie tylko. Super sprawa - na poczatku roku, kiedy jestes zagubiony i nie wiesz, co ze soba zrobic w jednym miejscu masz wystawione wiekszosc super zajec pozauczelnianych. Ja zaczelam od stoiska ESN - u nich maja wspolna organizacje a UNIL i nazywa sie to X-change. Nafaszerowana ulotkami, mapami Szwajcarii i Lozanny oraz usatysfakcjonowana odpowiedziami na pytania ruszylam dalej. Centrum Jezykowe - jako ze desperacko potrzebuje upgrade'owac moj francuski!! Chcialam jeszcze pojsc na angielski kurs Academic Writing (pamietam, ze ulubiony byly zastepca dziekana na Z. martwil sie, ze nie dam rady napisac magisterki po angielsku...), ale babka powiedziala, ze niestety na kurs sie nie nadaje, bo za dobrze znam angielski. Coz, sprobowalam zapytac o hiszpanski, ale nie maja. Czyli moze jednak intensywny francuski to bedzie tak akurat :) Jak juz pisalam, tu maja stoiska ze wszystkim: biblioteka, bank, mozna nawet kupic laptopa. Na razie rozgladalam sie za centrum sportowym, ale rozczarowali mnie mowiac, ze nie maja basenu:( trudno, pojde na ten co mam obok akademika. W sumie oferta jest tak bogata, ze nie wiadomo co wybrac. Ja, oczywiscie, chcialabym wszystko, ale, niestety, musze wybierac. Mysle o chorze - znalazlam dwa: jeden gospel, drugi taki bardziej klasyczny. Pojde na oba i wybiore ten, ktory fajniejszy sie okaze. Trafilam nawet na sekcje japonska, co bardzo ucieszylo moja wspollokatorke, gdyz na UNILu, gdzie ona studiuje, nie bylo czegos takiego. Obejrzalam stoiska robotykow, astronomow i inne takie dziwne - wszedzie jakies orzeszki, zelki, picie i gadzety :). To sie nazywa promocja! Acha, tu jeszcze dodam, ze EPFL raczej nie jest za bardzo sfeminizowany, a meskie obiekty, ktorych jest tu nadmiar calkiem, calkiem :P Oczywiscie, to rowniez wplynelo na zwiekszenie mojego zainteresowania roznymi zajeciami dodatkowymi.

Z niusow - w poniedzialek ide zalozyc konto w szwajcarskim banku :) Lekki szpan. Ale podziwiam profesjonalna obsluge - pani umowila sie ze mna na konkretna, pasujaca mi godzine, gdyz chce mi przedstawic oferte i dokladnie wytlumaczyc co i jak. I nie robia tego przy okienku, tylko gdzies na osobnosci. Z ciekawosci porwalam ulotke i wyczytalam, ze maja specjalny pakiet dla studentow - wszystko za free:) Ale i tak milo jest byc traktowanym jak VIP. 

W oczekiwaniu na prezentacje dla mojej sekcji poznalam kolejne dwie osoby: Agnethe z Rumunii i Anne z Belgii. Nawiasem mowiac zapoznalam dotychczas tylko jedna osobe ze Szwajcarii - gadalam z nia jakis czas w czasie glownej prezentacji, a potem poszwendalismy sie chwile razem po tych stoiskach. Reszta to total-multi-kulti :) No wiec u mnie na czyms co moge nazwac magisterka jest w tym roku rekordowa liczba osob: 70. Na calym wydziale chemii, zeby byla jasnosc!!! zazwyczaj maja ok 30-40. Na prezentacji (tym razem po angielsku, thx God) bylo nas 11: ja, agnetha, anne, dwie iranki, anglik, niemiec, szwed i szwedka, kanadyjka oraz koles z genewy. Bardzo mily i wyluzowany pan dziekan opowiedzial nam troche o EPFLu, sie pochwalil ze niby sa na 18 miejscu na swiecie i 2 w Europie, i ze jakis zloty medal dostali (to juz sam wydzial chemii) od jakiejs komisji europejskiej. Takze miod, lukier, ciasteczka i takie tam na wstepie. Generalnie bardzo podoba mi sie profesjonalne, ale zarazem ludzkie podejscie profesorow do studentow. Zadnego zadecia, tylko prosty, rzeczowy przekaz okraszony delikatnymi zartami. 

Jeszcze moze napisze nieco jak to u nich jest ze studiami. Najpierw maja Bachelor Cycle - cus jak nasz licencjat: 3 lata po 60 ECTS kazdy. Wszystko po francusku, duzo obowiazkowych kursow, mala mozliwosc dopasowania kursow. Potem jest Master Cycle: najpierw 1 rok, gdzie trzeba miec 60 ECTS, a na 5 roku nie ma zadnych zajec, tylko 1 semestr projektu. I koniec! Master na szczescie jest po angielsku (1 kurs jest po francusku, nieobowiazkowy). Co do tych ECTSow, to troche kicha, bo oni sie musza niezle nagimnastykowac. Kursy sa biednie punktowane - po 2 punkty, rzadko kiedy 3. I nie maja punktow za egzamin - czyli jak masz 2 godziny w tygodniu wykladow, to 2 punkty. Ale zeby te punkty dostac, to musisz zdac egzamin. Czyli tak gdzies z 15 kursow na semestr musza trzasnac. A nie, sorki - chyba jest jakis 1 lab za 6 punktow. Wiec moi kochani inzynierowie - NIE NARZEKAC!! A ja to w ogole mam tu luz, bo moge robic co chce - bo normalnie trzeba wybierac jakies obowiazkowe moduly i inne takei tam. Na modul skladaja sie 3 kursy o podobnej tematyce. I takich modulow trzeba zrobic 4 conajmniej, plus lab i odchamiacz. Tak, tez maja odchamiacze:) Chodzi sie na nie na UNIL. Jeszcze tylko o ocenach - system jest od 1 do 6. 6 jest najlepiej, super extra - mam nadzieje, ze przywioze troche 6 i pokaze naszym wspanialym wladzom, hehe :) 5 jest dobrze, 4 to jak nasza troja. I z 4 sie zdaje. Potem sa trzy stopnie debilizmu: od 3 do 1. Dziwne troche, ale jak wracalam do domu przypomnialam sobie, ze u mnie w liceum byla taka babka od chemii, ktora stawiala pale, pale z wykrzyknikiem, z dwoma wykrzyknikami oraz z trzema. Zwykla pala byla jak ktos mial 50% punktow (bo dwoja byla od 50% +1), a pala z trzema wykrzyknikami jak ktos mial tak miedzy 0 a 4-5 na 50-60 w sumie. Czyli nie tylko tutaj stosuja ten jakze wielce deprymujacy uczniow/studentow system.

No i znow nie odwiedzilam mojego opiekuna -musze sobie wbic do glowy, ze to tez jest normalny czlowiek, a nie jakies guru. Ale to bedzie w istocie spotkanie z moim autorytetem, w co nie moge do tej pory uwierzyc. Mam weekend na przygotowanie psychiczne - jutro ide kupic jakies buty. Ale tak naprawde to nie poszlam do niego, bo ta prezentacja skonczyla sie ok. 16.30 - wiec uznalam, ze po pierwsze troche juz pozno, a po drugie bylam glodna.

Acha - lalo dzisiaj caly dzien, ale z wydzialu chemii mialam dzisiaj sliczny widok na Jezioro Genewskie. Boskie!! ale glupio bylo robic zdjecia, jak pan dziekan sie produkowal...

Innym razem - planuje w niedziele wycieczke po okolicy (tak, dlatego ze w niedziele sklepy sa zamkniete:) )

najpierw trzeba tam dojechac....i troche o mieszkanku

Zanim zaczne moja opowiesc z Lozanny w odcinkach chcialam napisac, jak tu wlasciwie sie znalazlam. Ci co mnie znaja, a juz zwlaszcza grupka szczesliwcow, ktorzy mieli niewiarygodna okazje mieszkac ( i wytrzymywac ze mna) przez ostatnie dwa lata w Krakowie w legendarnym mieszkaniu na Lea ( chlip..chlip...), wiedza, ze zaczelo sie od mejla dwa lata temu do pewnego profesora w Lozannie. Potem nastapila seria szczesliwych i troche mniej szczesliwych wypadkow i koniec koncow po wlasciwie poltorarocznej batalii na poczatku wrzesnia siedzialam w domu z biletem do Lozanny w dloni :)

Jako srodek transportu wybralam autobus -  z 3 powodow:

  • jedyny srodek transportu (publicznego!! jakbym miala samochod, to wiadomo...), ktory trafia bezposrednio do Lozanny
  • zdecydowanie wiekszy limit bagazu - jak moglabym jechac bez kosmetyczki??!!
  • zdecydowanie tanszy niz samolot

I tak po 27,5 godzinie i w sumie calkiem przyjemnej podrozy przez cala Polske (to chyba specjalnie tak, zeby ci co jada zobaczyli w pelnej krasie, co traca), Czechy, Niemcy i Austrie dotarlam do Lozanny. Przywitala mnie taka srednia pogoda - troche padalo. Przyjechalismy pol godziny wczesniej i Amin, ktory mial mnie odebrac i zaopiekowac sie mna, troche nie zdazyl. Ale wybaczylam :) w planach byla 11 przeciez. W sumie fajny chlopak, wlasciwie facet, bo juz konczy doktorat pisac. Przyjechal tu z Iranu 4 lata temu. Pojechalismy z moim dobytkiem do akademika, ktory jest niedaleko kampusu. Niestety, dzien przed wyjazdem z Polski dostalam mejla, ze moj przyszly dom zostal zalany pod koniec lipca (rzeczka wylala) i do tej pory trwa remont (patrz: nie dzialaja windy, wszedzie lezy pianka ochronna na podlogach, maluja, i nie ma pralek). Ale spoko, wazne, ze mam dach nad glowa. Piate pietro, wiec znowu wielkie dzieki dla Amina, ktory wtachal moje bagaze na gore - a troche tego bylo....i wciaz czekam na paczke z domu z reszta moich skarbow. Wiadomo - Madzia i jej zdolnosci do pakowania :) Kolejne podziekowania dla Amina za pomoc z kontakcie z moim conciergem - jest nim przemily pan Duranot, ktory jest bardzo zajety remontem i niestety, nie zna angielskiego. Na szczescie moj buddy zalatwil co trzeba, wzial klucz, zapytal jak podpiac sie do neta i takie tam. 

Jak juz pisalam pokoj mam na 5 pietrze. Wlasciwie to tutaj jest to tak zorganizowane, ze na pietrze sa jakby 4 mieszkania i 2 studia. W mieszkaniu (takim, jak moje) sa 4 sypialnie - spore, moja ma 15 metrow kw., dwie lazienki i salon polaczony z kuchnia. Czyli generalnie warunki super!! W moim pokoju mam lozko, szafe, biurko, polki na ksiazki i stolik nocny. I szczerze mowiac tyle miejsca jeszcze, ze mozna tanczyc. Mysle, ze w Polsce na takiej powierzchni wcisneliby spoko ze 4 osoby (Pozdro dla wszystkich mieszkajacych w Nawojkach i innych Piastach:) !!). W pozostalych sypianiach na razie mieszka ze mna jeszcze jedna kolezanka. Czekamy na dwie nastepne. Moja wspolmieszkanka jest z Japonii, nazywa Aya. Mieszka w Kioto i studiuje w Osace cos zwiazanego z rolnictwem i ochrona srodowiska. Przyjechala tu na pol roku tak jak ja, ale o dziwo nie bedzie studiowac tego co w Japonii, tylko na Uniwersytecie Lozanskim bedzie robic kursy z francuskiego i angielskiego. Wyjasnila mi, ze chce dobrze nauczyc sie jezykow, zeby potem pracowac w jakiejs miedzynarodowej organizacji. Mimo, iz wczoraj bylam naprawde padnieta, oczywiscie, znalazlam sily zeby pogadac z kolezanka :) Znalazlysmy wspolny jezyk, w sumie gadalysmy o jakichs takich glupotach, o sobie, o naszych krajach. I bardzo sie ciesze, ze bede mogla poznac ludzi z roznych stron swiata. I nie moge doczekac sie, az Aya nauczy robic mnie prawdziwe japonskie sushi. Na razie umiem tylko powiedziec cos takiego, co oni mowia przed posilkiem :) i dziekuje, i czesc po japonsku:) A Ayi smakowaly polskie wedlinki, ktorymi uraczylam ja wczoraj, oraz budyn waniliowy. 

Na koniec kilka wrazen z kampusu, ktory odwiedzilam dzis. Jak dla mnie jest bardzo futurystyczny, takie nowoczesne budynki. Wszystko razem w jednym miejscu, dobrze oznaczone, wszedzie mapki, wiec taki maly, polski, nie znajacy dobrze francuskiego byl w stanie znalezc Students' Office i dostac karte kampusowa i "attestation" potrzebny do rejestracji w biurze imigracyjnym. A wlasnie - Szwajcarzy sie strasznie licza i chca wiedziec, ilu ludkow przebywa wlasnie teraz na ich terytorium. Malo tego - kaza sobie placic za przywilej bycia tu, w kraju sera, czekolady i scyzorykow!! Moj przewodnik dla zagranicznych studentow kazal mi przygotowac ok. 150 CHF oplaty (auc!). Ale jak dotarlam do biura, gdzie starsza pani, na szczescie wladajaca troche angielskim, pomogla mi przebrnac przez procedure rejestracji , zostalam bardzo pozytywnie zaskoczona!! Erazmusowy student placi tylko 20 CHF, co obwiescila mi bardzo mila pani z pelnym zrozumienia usmiechem :) Musialam tylko wypelnic jeszcze dosyc szczegolowa ankiete i teraz czekam na mejla, w ktorym powiadomia mnie, ze moge odebrac moja karte pobytu. I to mi sie szczerze mowiac bardzo podoba - nie tracisz czasu na przylazenie i dowiadywanie sie w urzedzie czy pismo gotowe czy cus. Jak jest gotowe, to oni daja ci znac i wiesz, ze nie przyjdziesz na prozno. Powinni to tez u nas wprowadzic!!

Okej, to tyle (mniej wiecej) wrazen na dzis. Jutro czeka mnie rozpoczecie roku i....mam tez zamiat isc do profesora, bo jak to z Madzia bywa, dzisiaj stchorzylam :( Jako wymowke moge podac brak internetu rano, gdyz aby nie dac plamy na wejscie, chce sie jakos przygotowac do rozmowy (ze niby tam cos poczytam, przypomne sobie co i jak :) )

no, to koncze i zabieram sie za przygotowania - najwazniejsze, ze juz wiem w co sie ubrac :)