sobota, 11 października 2008

spokojny tydzień

im bardziej się tu aklimatyzuję, tym częstotliwośc moich odwiedzin spada. szczerze mowiąc, to nigdy nie byłam dobra w pisaniu pamiętników - max. 3 wpisy... i koniec.... trochę szkoda, bo z drugiej strony czasem człowieka dopadają jakieś przemyślenia i aż prosi się o to, aby je gdzieś zapisac, uwiecznic. dlatego dyscyplinuję się i mam zamiar tu pisac :) podjerzewam też, że przyzwyczaiłam się już do nowego miejsca i emocje trochę jakby opadły.

ten weekend jest chilloutowy - żadnych wycieczek, chociaż pogoda jest piękna - jak dla mnie lato ( już bez porównania w ogóle z irlandią...). nie planowałam nic, gdyż czekam na niespodziankę z domciu (polskie żarcie!! jedyne i najlepsze na świecie :)). to w ogóle dłuższa historia, mam nadzieję, że z happy-endem jutro rano. czyli się nie wyśpię znów, nawet nie o to wysypianie chodzi - ja po prostu lubię od czasu do czasu najzwyczajniej w świecie się "poborsuczyc": pół dnia w pidżamie, śniadanie o 13... nie tym razem. 

z tematów szwajcariowych: już mam za sobą pierwsze fondue:


baardzo, baardzo dobre - chociaz jak pewien oryginalny Szwajcar stwierdził- lekko oszukane, chyba oszczędzili na studentach i nie dodali białego wina. cóż, wniosek tylko jeden: trzeba to powtórzyc, tym razem ze wszystkimi właściwymi ingrediencjami. Było to takie małe party - niestety, we wtorek. Jest to dla mnie przykre z tego powodu, że środa to mój najdłuższy dzień w szkole - bo zaczynam o 8.00 angielskim i kończę 0 18 francuskim. Pomiędzy oczywiście lab. długo się tam nie pobawiłam... Jak to dobrze było byc normalnym studentem, którzy może poobijac sie bezkarnie na wykladzie.. jezeli na niego dotrze, bo jak nie dotrze to w sumie żadna strata...ja już tak nie mogę, bo w sumie oczekują ode mnie żebym coś robiła i nie mogę tego robic na "odwal się". Pomijam fakt, że bardzo chce mi się tu pracowac :) ale chodzi bardziej o to, że powoli się zaczynam żegnac z beztroskimi studiami... :( 

i jeszcze jedno zdjęcie z moich kulinarnych nowych przygód - sushi zrobione przez Ayę. Było to chirashizushi - przyprawiony ryż z kawałkami warzyw. nawet kawałki marchewki się trafiły i zjadałam :) małe babskie spotkanie przy winku, sushi, filmie i popcornie - czasem trzeba :) nareszcie pojęłam podstawy operowania pałeczkami - wciąż jeszcze nie potrafię jeśc tak elegancko, leciutko i z taką gracją jak Aya, i chyba niegdy nie będę umiec, ale to w końcu ona jest Japonką, prawda?? będę cwiczyc, bo dostałam od Ayi własne hashi (pałeczki) - wybrała dla mnie najbardziej fioletowe jakie miała!! czas chyba też coś polskiego zapodac tutaj - problem jest taki, że na codzień to ja nigdy nic polskiego nie gotowałam, tylko jak porządny student na całym świecie - pasta, pasta i od czasu do czasu ryż :) jedyne co chyba umiem polskiego robic, to jakies ciasta - już jabłka mam obiecane z sadu koleżanki, więc chyba szarlotka będzie?

Brak komentarzy: