piątek, 17 października 2008

Balance

Coś chyba nie tak z moją aurą ostatnio... paczka z domu, która miała przyjśc na drugi dzień była spóźniona 3 dni, i na dodatek przywiózł mi ją jakiś Słowak (?). Zmarnowałam cały poprzedni weekend, nawet się nie wyspałam, bo codziennie zapewniali, że na drugi dzień RANO będzie, po czym, jak już byłam gotowa rano, to dzwonili, że niestety, ale będzie jutro! Ech! Na szczęście dostałam ją w końcu - mały, procentowy wyrób domowej roboty od mamy wynagrodził oczekiwanie:) Po drodze miałam jeszcze spotkanie z Graetzelem, którego bałam się jak nie wiem co (i spotkania, i Graetzela). Na szczęście mój Hindus postanowił mnie jakoś przygotowac do tego i poszedł ze mną, i w sumie tak źle nie wyszło. Profesor podziękował mi za to, że tu pracuję -a  tego to się w ogóle nie spodziewałam, pytał o wykłady - czy mi się podobają i takie tam. Miło, że nie traktują cię jak jednego z wielu. Przeżyłam. Było to w środę, która była super dniem - to dzień moich lektoratów: angielski mega wcześnie i francuski mega późno. Zazwyczaj na angielskim idzie mi OK, gorzej na francuskim, ale w tą środę przeszłam sama siebie - na angielskim babka powiedziała, że używam dużo fraz charakterystycznych dla native'ów, a na francuskim dostałam 6 z wypracowanka :) Pomijam fakt, że te nędzne 20 zdań konstruowałam ponad godzinę, i wysłałam je mejlem 2 godziny przed deadline'm :) 6 to nasza 5 (to nie tak, jak 6 na AGH - poza tym mają 3 oceny określające poziom niezdania, ale o tym chyba jakoś na początku pisałam).

Jestem fizykiem - no pewnie czesc fizyków się w grobie przewraca, jeżeli ich duchy widziały moje kartkówki z elektromagnetyzmu... - choc trochę jestem, bo wierzę w zasady zachowania: energii, pędu, szczęścia, nastroju...po takiej środzie przychodzi piątek, gdzie jakoś nic nie trzyma się kupy. Już właściwie myślami byłam trochę w Bernie, rano zanim wyszłam przygotowałam porządną mapkę w googlach, miałam ją druknąc w pracy. Pobiegłam na wykład, skończył się wcześniej. I to mi też w dziwny sposób rozbiło plan. W labie uwinęłam się szybko, wyszłam przed 15 (Hindusa nie było :) ).  Co zrobic z nadmiarem wolnego czasu?? Postanowiłam przemeblowac pokój - miałam już koncepcję z lustrem w rogu (bo to lustro ma rozkładane skrzydła i myślałam, że fajnie się wkomponują w róg). Ale niestety, koncepcja w rzeczywistości okazała się brutalnie mówiąc do dupy. Skończyło się na przesuwaniu wszystkiego, łącznie z ogromną szafą. Planowanie nie okazało się proste, bo problemem tego pokoju jest to, że ma kontakty w dwóch miejscach (pomijam, że totalnie inne wtyczki, a więc musi byc miejsce na zamontowanie przelotek, mam tylko jeden przedłużacz z normalnymi wtyczkami..) no i fakt, że nie ma oświatlenia na suficie - tylko dwie lampki: jedna mała, nocna druga duża stojąca. Ale po dwóch godzinach udało się jakoś to poskładac do kupy. W międzyczasie przy okazji walki z totalnym bajzlem, który w moim pokoju pojawia się zwykle najpóźniej po 2 dniach używania go, wymyśliłam, że może pranie jeszcze zrobię. Gdy poszłam ok. 17 to spotkałam jedynie mojego kolegę z angielskiego, który paręnaście sekund przede mną odkrył, że obie pralki są zajęte. Powróciłam do pralni ok. 19 i dziwnym trafem okazało się, że akurat komuś pranie się skończyło, a tą osobą była Aya. No to jej ciuchy, do suszarki, moje do pralki. Godzinę później, po kolejnym pokonaniu 7 pięter na nogach, odbiłam się od drzwi!!! Jakiś idiota zamknął pralnię z naszymi ciuchami w środku. Aya i tak ma lepiej, bo przynajmniej ma suche, a moje sobie teraz będą gnic. Extra - wyprałam sobie wszystko, w czym jutro chciałam jechac do Berna, włączająs w to płaszczyk i spodnie. Więc generalnie nie mam się w co ubrac :/Tzn. mam, ale nie takie wycieczkowe...po Genewie mało mi nogi nie odpadły i ramię od noszenia torby - spcjalnie w tym celu zakupiłam wygodne buty do łażenia oraz plecak. I co mi po tym, jak się teraz będę musiała i tak "lansowac" w kozaczkach z torebeczką?!

Praniowej afery ciąg dalszy w niedzielę (jutro pewnie będę zbyt zdechła po tym Bernie)

I na koniec jeszcze o German Party. Nie powinnam tego w ogóle wspominac, ale niech będzie - kolejne potwierdzenie, że Polacy, a już szczególnie w Krakowie mają najlepsze imprezy. Justyna wyciągnęła mnie na erazmusowe party pod wezwaniem naszych zachodnich sąsiadów. Dotłukłyśmy się do klubu - właściwie lekko powspinałyśmy - witamy w Lozannie! A tam.... kiszka. Grupka hiszpańska, grupka z przewagą Hindusów, jeszcze jakas jedna grupka, wszyscy przy barze, dancefloor pusty, a nawet niegłupia muzyka. Przewaga chłopaków (prawie gay-party), czyli sytuacja wyjściowa całkiem niezła :D Ale powoli i to towarzystwo zaczęło się przerzedzac - ja w ogóle nie rozumiem sytuacji - godzina 22.30 i kicha w klubie?? Dobrze, że byłyśmy tam we dwie - zaczęłyśmy imprezę po uprzedniej delikatnej impregnacji złotym niemieckim napojem. Tu kolejna niespodzianka - nie mają "dużych" - jedyne = największe, co udało nam się dostac to 0,3 (?!). Oczywiście, zapomnij o soku imbirowym ( aaa, ja chcę do żaczka/nawojki/gdziekolwiek w krakowie!!). Wyciągnęłyśmy dwóch Niemców i Włocha, ale na krótko, gdyż w Lozannie jestem Kopciuszkiem - 0.15 ostatnie metro.... ech...co do "party" to no comment.

2 komentarze:

Michal pisze...

Żeby pani prezes koła inżynierii materiałowej pisała że jest fizykiem :) masakra. Ja rozumiem zgadzać się z prawami fizyki i nawet je czasem rozumieć no ale przecież nie każe to nam być fizykami. Bo Inżynier po ujocie to brzmi dumnie (chodź pewnie i trochę durnie)

madzia pisze...

ja jestem bliźniakiem, i do tego kobietą - więc mogę na raz byc inżynierem, chemikiem i fizykiem - w tej kolejności!