wtorek, 11 listopada 2008

Bond, buba i wróżki

Ojoj - no mega długa przerwa.. no jakoś tak wyszło :/
Za to nadrabiam teraz aktywnym weekendem :) Nagrodę dla najbardziej aktywnego uczestnika konkursu dostaje... moja pierwsza ósemka! Ząb, znaczy się, ten mądrości, powiedzmy. Niby wniosek prosty - przyjechałam tu i zmądrzałam, ale o dżizas, jak to masakrycznie boli!! Zaczęło się delikatnie w piątek wieczorem, a w sobotę sajgon... W sumie nie wiedziałam o co chodzi, bo to mój pierwszy ząb. A takie miałyśmy plany!! Ale stwierdziłam, że póki co nałykam się jakichś prochów i będzie. Zresztą jak luknęłam na cennik tutejszych dentystów, to jakoś trochę przestało bolec :/ EKUZ nie obejmuje dentystów, a EURO26 tylko do ok. 300 CHF - to chyba taniej mi wyjdzie samolot do Polski w 2 strony i moja dentystka w Świdnikowie. No więc nafaszerowana dragami wybrałam się z Justyną na Bonda - z tego co czytałam, to w Polsce niezłe kolejki są!! A tu jedynym problemem było znalezienie kina z VO - version original, bo Szwajcarzy, podobnie jak Włosi, Niemcy i Francuzi lubią sobie dubbingowac filmy. No ja niekoniecznie uważam to za dobry pomysł :/, zwłaszcza, że żadnym z tych języków nie władam tak dobrze,żeby filmy oglądac. Ale dbają tu przynajmniej o takie sierotki jak my, i w każdym większym mieście jest przynajmniej jedno kino, gdzie grają bez dubbingu - tylko lecą dwie albo 3 wersje napisów naraz :)
Mnie się Bond podobał, nawet przekonałam się do Craiga, bo w poprzednim filmie jakos tak nei bardzo mi do gustu przypadl. Film jest OK, tylko jakos tak dziwnie dlugawy. Nie to, że akcja slaba - wrecz przeciwnie: ciagle cos sie dzieje, duzo niespodzeiwanych zwrotow. To taka jakas dziwna dlugosc... albo moze nei moglam doczekac sie konca, zeby sobie zapodac żel dla ząbkujących dzieciaczków? Tak głupio w kinie, posród ludzi grzebac sobie paluchem głęboko w buzi, nieprawdaż?
Lozanna wieczorkiem jest śliczna, pięknie podświetlone mosty, katedra.. cudnie :)
A w niedzielę miałyśmy jechac zwiedzac jakies superowe wodospady, ale się okazało, że zamknęli to tydzień temu. Tu rok dzieli się generalnie na dwie pory - od maja do października jest lato i wszsytkie muzea, parki rozrywki, przyrodnicze i inne takie tam są otwarte, oraz od listopada do kwietnia - wyżej wymienione są w 70% pozamykane, gdyż i tak ludzie tam nie chodzą, bo zaczął się sezon narciarski. No więc chyba naprawdę będę musiała przynajmniej spróbowac dwie deski przypiąc...ehhh
Zamiast wodospadow Justyna znalazła jakąś jaskinię. Oczywiście, ja musiałam mega zamieszania narobic, bo nie spałam pół nocy przez tego zęba, i już byłam zdecydowana iśc z samego rana do lekarza, po czym łyknęłam ketonal (to już dla mnie ostatecznośc!) i jakoś stanęłam na nogi :) Wycieczka zaczęła się od małego zonka - trochę techniki i człowiek się gubi: dziewusie z Polski chciały sobie kupic bilety w automacie na dworcu, no i coś żeśmy spieprzyły centralnie, bo nasz bilet -sprawdzony przez panią konduktor- okazał się całkiem do d..niczego:)Ale coś tam po niemiecku nam napisała na nim, i powiedziała, że niby w jedną stronę możemy jechac, ale z powrotem to musimy kupic drugi, bo te co kupiłyśmy to trochę za tanie. No dobra :) W drugim pociągu też się nas babeczka czepiła, ale jakoś żeśmy jej powiedziały, że chciałyśmy dobrze, ale nie wyszło. Wyglądała, jakby już chciała nam karę wlepic, ale poplumkala trochę coś w stylu: "Zeby mi to był ostatni raz!" i dała nam spokój.
Dotarłyśmy do Sion/Zitten - stolicy sąsiedniego kantonu Valais/Wallis. Robią tu dużo dobrych serów :) Pierwsze słowa Justyny w Sion - Boże, jaka dziura! No ale w Szwajcarii wszystkie miasta są małe.. Dziura, ale sklepy Niny Ricci, Yves Saint Laurent i jeszcze parę innych mają! Generalnie w niedzielę wszystko zamknięte, ale że ładna pogoda była, to postanowiłyśmy się wdrapac na wzgórza, które są symbolem miasta. Na jednym z nich są ruiny zamku Tourbillon. No i okazało się, że obie kondycję zostawiłyśmy w domu, ale warto było się przemordowac, bo widok piękny!! Na górze wyczytałyśmy w przewodniku, że na sąsiednim wzgórzu Valère jest bardzo stara bazylika z najstarszymi działającymi organami - no to jak mogłyśmy tam nie wleźc?! Bo najpierw trzeba było zejśc z jednego wzgórza, a potem znowu wdrapywac się na drugie. Bazylika jest bardzo, bardzo stara - wczesne średniowiecze, zupełnie inna niż to, co widziałam do tej pory. Organy są niewielkie, zawieszone w takeij "łódeczce" na środku ściany - tak jakby ktoś wleciał w bazylikę jakimś Latającym Holendrem i zaprakował. Wspinaczka sprawiła, że zgłodniałyśmy. Wybrałyśmy się na fondue do małej, lokalnej knajpki. I już wiemy, co Szwajcarzy robią w niedzielę (bo w sobotę wszyscy robią zakupy!) - w niedzielę spotykają się ze znajomymi w knajpkach! było tłoczno, ale udało się znaleźc dla nas stolik. Zamówiłyśmy tradycyjne fondue i białe winko "Dame du Sion" - jak na damy przystało :)To fondue było absolutnie boskie - pyszne sery, sporo czosnku, i delikatny aromat wina (wydaje mi się, że w tym fondue w Bernie lekko przegięli z winem właśnie). Tu proporcje były idealne! Pyyyycha!
Przy winku trochę się zagadałyśmy i ominęłyśmy jeden pociąg.. no to jeszcze krótki spacerek deptakiem po Sion. I Justyna zmieniła zdanie, hehe:) Zwłaszcza, jak wysiadłyśmy w Saint Maurice - to już taka dziura z definicji. W sumie nic złego, takie małe miasteczko. Włączyłyśmy trochę przyspieszenie, żeby zdążyc do tej jaskini. Znaki mówiły, że 30 min, ale już po 10 min. widziałam szyld Jaskini Wróżek. Znaki kłamią?? O nie! Bo szyld był, owszem - ale u stóp kolejnej góry! Tak - żeby wleźc do jaskini, trzeba się znowu w cholerę nawspinac!! A nam czas uciekał jak szalony!! A tu raz, że tchu brakuje, to dwa - no widoczki po drodze obłędne: turkusowa górska rzeka, piękne skały, wodospadzik.. ach!Ale zdążyłyśmy:) Już po pierwszych kilku metrach obie stwierdziłyśmy, że to chyba nie był nasz najlepszy pomysł, bo ciemno, ciasno.. brr! Ale dobra, idzeimy dalej :) Szukałyśmy wróżek, bo zgodnie z legendą ta jaskinia należy do wróżek. Jest specjalne źrodełko, w którym jak się zanurzy lewą dłoń i pomyśli życzenie, to się spełni. Tylko trzeba wrócic i podziękowac wróżkom - ja tam chętnie wrócę :)! Widziałyśmy "krokodyla" uformowanego przez działalnośc wody, "kośc szynki" i na końcu najpiękniejsze... przecudny wodospad!! I śliczne jeziorko.. wodospad ma 77 metrów i nie jest taką sikawą, tylko takim deszczem kropelek!! Postaram się tu jakoś filmik wkleic (no nie najlepszej jakosci, bo to ja robilam!! troche musze panowac nad kreceniem aparatem:) ) - filmik, na ktorym wchodzimy do tej komnaty z wodospadem i robimy wielkie WOW! Ale naprawde, olsniewajacy widok. W ogole w tej jaskini jest bardzo cicho, praktycznie zadnych dzwiekow, a w tej ostatniej komnacie jest taki huk, że szok! Wodospad można obejrzec ze wszytkich stron - co tez uczynilam, przemakając dokumentnie i lekko zraszając obiektyw aparatu (dlatego moje zdjecia sa chalowe, postaram sie wstawic troche od Justyny, ktora najpierw zrobila zdjecia, a potem wlazla pod wodospad:) ). Za wodospadem, jak się podnioslo glowe, to się miało wrażenie, że spada na ciebie deszcz brylancików, kryształków...aż nie chciało się stamtąd wracac, ale byłyśmy ostatnimi goścmi i trochę się bałyśmy, że nas tu zamkną. W drodze powrotnej szukałyśmy wróżek - znalazłyśmy wszystkie pięc (wróżka - lalka barbie przyczepiona w jakims mega-dziwnym miejscu w jaskini). Służą one do zabawy dla dzieciaków - jak znajdą je i zaznaczą na mapie gdzie są, to mają szansę wygrac jakies nagrody. Nam mapki do zaznaczania nie dali :/ Swoja droga fajny pomysl, bo nawet takei stare krowy jak my się wciagnely w szukanie - a przy okazji dokladnie obejrzalysmy cala jaskinie, hehe - spryciarze z tych Szwajcarow!!
Zapraszam teraz do galerii!!
a w przyszly weekend czeka mnie egzamin w Bernie, a potem zmykam do Zurychu na wycieczke erazmusowa! i ząbek przestaje bolec powowli, wiec jest gut!